Pewnie znacie już peskatarianizm i fleksitarianizm. A słyszeliście o klimatarianizmie?

Klimatarianizm to podobno ten "-izm", który naprawdę może uratować naszą planetę. A tak naprawdę to dieta - a właściwie styl życia - naszych dziadków. Warto o niej poczytać: już w 2016 roku "The New York Times" umieścił to słowo na liście "The Top New Food Words for 2015" (ang. czołowe nowe słowa związane z jedzeniem 2015 roku).

"Dieta", na której jedyne stracone kilogramy to CO2e

Znacie jakiegoś klimatarianina lub klimatariankę? Zaręczam wam, że nawet jeśli nie nazywają się tą - coraz modniejszą również u nas - nazwą, to znacie. Klimatarianami byli bowiem nasi dziadkowie. Jak to możliwe? Już tłumaczę.

Klimatarianizm to taka "dieta dla planety". Nie polega jednak na określonych restrykcjach. Na tym, że je się to i to, a tego pod żadnym pozorem nie. Nie polega na tym (jakby na to mogła wskazywać powszechna świadomość słowa "dieta"), że można na niej schudnąć. Choć można stracić na przykład dwa i pół kg CO2e, ale z korzyścią nie dla nas, choć pośrednio tak, ponieważ dla środowiska. Jest również bardzo elastyczna: pod różnymi szerokościami geograficznymi (ale też pod tą samą) - lecz w mieście czy na wsi - będzie się różnić składem swojego menu. Jej zasadą nie jest bowiem wykluczanie ze względu na konkretną grupę pokarmów, lecz na zmniejszenie szkodliwości dla Matki Ziemi.

Dlaczego to tak istotne? I dlaczego "dieta"?

Dlatego, że to właśnie produkcja jedzenia generuje większość śladu węglowego. Szacuje się, że jest to nawet 29 proc. (choć niektórzy uważają, że bliżej 24 proc.) globalnej emisji gazów cieplarnianych i przy okazji pochłania jeszcze wiele cennych zasobów wody. Szacuje się go właśnie we współczynniku CO2e. Cóż to takiego? Wyjaśnia to Karolina Woźniak na blogu Too Good To Go:

To ekwiwalent emisji CO2 związany z produkcją jedzenia, czyli koszt, jaki ponosi planeta w procesie produkcji. Zawiera w sobie emisje CO2 pochodzące z transportu, zużytej energii elektrycznej, procesu pakowania, metan z hodowli bydła i przetwórstwa nabiału, upraw ryżu czy zmarnowanych w łańcuchu dostaw produktów, N2O stosowany jako przedłużający świeżość dodatek do żywności i azot, stanowiący podstawę nawozów czy wreszcie gazy fluorowane wykorzystywane w chłodnictwie.

Może od razu wyjaśnijmy, jakie produkty zostawiają największy ślad węglowy. Czerwone mięso, czyli przede wszystkim wołowina, ale też baranina i jagnięcina, jajka i mleko. Są odpowiedzialne za ok. 80 proc. śladu węglowego naszej diety. Pewnie już więc podejrzewacie, że dieta roślinna ma dwukrotnie mniejszy ślad węglowy niż ta bogata w mięso. Według raportu IPCC Climate Change and Land z 2019 roku dzienny ślad węglowy weganina to ok. 2,5 kg dwutlenku węgla, wegetarianina - 3,2 kg, a mięsożercy - nawet do ok. 7 kg.

 

Klimatarianie też jadają mięso

Nie zdziwi was więc, że wielu klimatarian - ale nie wszyscy! - to wegetarianie i weganie. Co ciekawsze, jest też pośród nich wielu fleksitarian. Może się bowiem okazać, że przy wytworzeniu konkretnych produktów wegańskich (na przykład kotletów sojowych) importowanych z bardzo daleka może powstać większy ślad węglowy niż w przypadku mięsa z lokalnej i sprawdzonej hodowli.

Mam świadomość, że nawet wegańskie produkty mogą być bardzo szkodliwe dla środowiska, więc rozumiem, że w wielu rejonach świata mięso czy jajka są jedyną opcją

- opowiada mi Asia Brzezińska, psycholożka i współzałożycielka fundacji Klimat i Emocje, którą paru znajomych wskazało mi jako klimatariankę. Sama Asia jest trochę zdziwiona tym faktem, ale nie zaprzecza. - Moje dochodzenie do tego rodzaju diety odbywało się jednak stopniowo, metodą małych kroków - zaznacza.

Asia Brzezińska, psycholożka i współzałożycielka fundacji Klimat i Emocje
Asia Brzezińska, psycholożka i współzałożycielka fundacji Klimat i Emocje fot. Asia Brzezińska

Zaczęło się od przejścia na wegetarianizm. - To wtedy potwierdziło się, że kampanie społeczne działają w niespodziewanych momentach: ograniczaliśmy mocno mięso, ale pewien film o bezsensowności zabijania zwierząt sprawił, że postanowiliśmy definitywnie już go nie jeść. Parę lat później zrezygnowaliśmy też z nabiału, zostaliśmy weganami - opowiada Asia.

To chyba wtedy zdałam sobie sprawę, jak wymagająca bywa zmiana odżywiania. Zgłodnieliśmy na wycieczce w lesie, weszliśmy do wiejskiego sklepu i jedyne, co wegańskiego mogliśmy tam kupić, to chleb i dżem

- śmieje się Asia ze swoich wegańskich początków. W diecie proklimatycznej ważne jest, żeby wiedzieć, mieć świadomość tego, co się chce jeść i dlaczego, a czego nie. I być w tym elastycznym.

- Ja na przykład bardzo lubię ryż - mówi mi Asia - ale ponieważ transportuje się go z daleka i zużywa mnóstwo wody w produkcji, zazwyczaj jem różne polskie kasze. Jednak ostatnio tak zatęskniłam za ryżem, że znów zaczęłam go jeść. Ograniczam czasem też olej kokosowy, bo można go zastąpić rozmaitymi olejami tłoczonymi w Polsce - opowiada psycholożka. Asia zrezygnowała też świadomie z jedzenia produktów z olejem palmowym. Jak mówi, nie jest tego warte ani życie orangutanów, ani komfort życia osób, którym gryzący dym pochodzący z wypalania dżungli pod plantacje palmowe towarzyszy prawie ciągle.

- Jak się popatrzy na składy produktów, kiedyś olej palmowy był we wszystkim, teraz stosowanie go stało się "niemodne". Sprawiło to nagłaśnianie tego, jak bardzo nieetyczny to produkt, ale też nasze wybory konsumenckie: ludzie przestali kupować produkty zawierające olej palmowy i zaczęli naciskać na producentów, by wycofali go z rynku - opowiada. Asia boleje jednak, że skład wielu produktów jest nadal niejasny. To z resztą jedno z zaleceń klimatarianizmu: nie jeść przetworzonej żywności, która generuje ślad węglowy i zużycie wody, lecz przetwarzać ją samemu. - Według mnie, gdyby na opakowaniu produktu było napisane, jaki przy jego powstaniu i transporcie powstał ślad węglowy, ludzie bardziej by się zastanawiali, co jedzą - mówi Asia. I potwierdzają to badania naukowców z Uniwersytetu Technologicznego w Sydney i Uniwersytetu Duke'a.

No i jeszcze jedna rzecz jest ważna: zakupy. Klimatarianie będą nie tylko chodzić na nie z własną torbą, lecz także wybiorą sklepy, w których można na przykład nasypać fasolę czy kaszę do własnego woreczka lub słoika. Warzywa, bakalie i inne produkty kupią na lokalnym bazarku i być może pozwolą sobie wtedy na jajka czy mięso, wiedząc, że pochodzą "od chłopa", a nie z przemysłowej hodowli. - Zawsze mnie bulwersowały truskawki w lutym - mówi Asia. I na większości bazarków znajdziemy już stoiska, gdzie owe truskawki są dostępne, do tego w styropianowym pudełeczku i owinięte folią.

'Nie jestem święta, ale staram się nie szkodzić planecie, kiedy mam na to siłę i czas'
'Nie jestem święta, ale staram się nie szkodzić planecie, kiedy mam na to siłę i czas' fot. Asia Brzezińska

Przyjrzyjmy się może awokado, o którym wspomniałyśmy wcześniej. Co jest takiego złego w owym owocu, zapytacie. Przecież może być podstawą wielu wegańskich dań, jest zdrowe... Otóż to, że uprawa awokado degraduje środowisko. Prowadzona na wielką skalę doprowadza do suszy i pożarów. Pod plantacje opłacalnego awokado wycina się lasy, a żeby zbiory się udały, spryskuje się plantacje pestycydami, które oczywiście wpływają na zdrowie lokalnych mieszkańców. W końcu dodajmy obciążający planetę koszt transportu, opakowań, magazynowania, a także energię użytą do trzymania owoców w warunkach chłodniczych. Zatem klimatarianin raczej nie będzie jadł awokado, nie wypije też kawy, być może herbaty. Zrezygnuje z czekolady. Są trochę podobne do awokado, choć mniej się na ten temat krzyczy, w końcu to używki.

Śmieciowe jedzenie? Nie takie, jak myślicie

Asia opowiada mi jeszcze o swojej nowej pasji, która też jest klimatariańska. - Jem ze śmietnika - oświadcza z entuzjazmem. - I lubię o tym opowiadać, bo chcę odczarować to, że w ten sposób jedzą tylko osoby w kryzysie bezdomności - opowiada. Jedzenie ze śmietnika może w pierwszej chwili odrzucać, ale Asia szybko pokazuje, że przeszukuje tylko superczyste śmietniki wielkopowierzchniowych sklepów, a jedzenie, które tam znajduje, jest naprawdę dobrej jakości.

Dzięki temu, że to uratowane jedzenie, po latach zaczęłam znów jeść mango czy awokado. Jem tony guacamole z bardzo miękkich owoców, których nie kupiłabym w sklepie, bo sprzedają je głównie niedojrzałe!

- śmieje się Asia. Psycholożka je te produkty, bo "uratowane" jedzenie nie niesie za sobą takiego klimatycznego wyrzutu sumienia. A nawet lepiej: Karolina Woźniak na blogu Too Good To Go (które jest notabene aplikacją do "ratowania" jedzenia) oszacowała, że "kilogram uratowanego przed wyrzuceniem jedzenia = -2,5 kg CO2e dla planety. Chcąc je rozwinąć, moglibyśmy posłużyć następującym wzorem:

-2,5 kg CO2e dla planety = świadome planowanie zakupów + pozyskiwanie lokalnych produktów + przerabianie, oddawanie, ratowanie żywności + analizowanie śladu węglowego poszczególnych produktów".

 

Jak widać, klimatarianie kierują się rozsądkiem. - Miałam koleżankę aktywistkę, która prowadziła proekologiczną akcję i przez to przez jakiś czas nie miała czasu na etyczne i "bezśmieciowe" decyzje konsumenckie. Jednak obliczyła, że to, co zrobiła dla planety podczas tej akcji, "opłacało się" Ziemi.

Nie jesteśmy restrykcyjni. Nie chcę, żeby moje życie obracało się wokoło posiłków oraz tego, jakie i jak zapewniam sobie jedzenie. Nie jestem święta, ale staram się nie szkodzić planecie, kiedy mam na to siłę i czas

- mówi Asia. Pytam więc, co jest głównym motorem jej działania. Nie poszczególnych zmian, ale takiej generalnej. - To może będzie głupio brzmiało, ale zawsze mnie cieszyło, jak mogłam coś sprytnie ogarnąć i przekroczyć swoje granice - śmieje się Asia. - Jedni skaczą na bungee, trenują i są coraz silniejsi, a ja sobie testuję, jak sensownie dla środowiska funkcjonować - wyjaśnia.

'Nie jestem święta, ale staram się nie szkodzić planecie, kiedy mam na to siłę i czas'
'Nie jestem święta, ale staram się nie szkodzić planecie, kiedy mam na to siłę i czas' fot. Asia Brzezińska

Na jej Instagramie zobaczycie więc nie tylko zdjęcia jedzenia uratowanego ze śmietników, lecz także zebranych grzybów czy jagód. - Nie jestem na takim poziomie, że na przykład zbieram dzikie jabłka i godzinami robię z nich przetwory, ale takie zbieractwo też jest pewnie istotną częścią klimatarianizmu - mówi. I kiedy podpytuję o miłość do planety, odpowiada:

Mam poczucie, że ludzkość to tylko jeden element życia na naszej planecie, a zorganizowaliśmy wszystko tak, jakby świat był stworzony dla naszych krótkotrwałych kaprysów. Nie zgadzam się na to i chcę się widzieć jako element ekosystemu, a nie jego władczynię. Jestem też wkurzona i nie wyrażam zgody na system, w którym dla czyjegoś zysku bardziej się opłaca coś zmarnować niż oddać.
Zobacz wideo Coś "naszego", domowego i na miarę babcinej kuchni? Drożdżowe racuchy!

Jeść jak dziadkowie

Wróćmy jeszcze na chwilę do myśli z początku tekstu - że klimatarianizm to tak naprawdę dieta, której hołdowali nasi dziadkowie. Czy nie miałam racji? Wystarczy przeczytać te poniżej zebrane zasady, żeby pokiwać głową. I być może, metodą małych kroków, zacząć jeść tak jak oni?

Zalecenia klimatarianizmu w skrócie to:

  • kupuj lokalnie, czyli zamiast ryżu wybieraj kaszę, zamiast egzotycznego owocu - jabłko, najlepiej kupione na bazarku;
  • jedz produkty sezonowe - nie truskawki w lutym, ale też nie dynię w maju;
  • ogranicz produkty wysokoemisyjne - czerwone mięso, nabiał, owoce i warzywa, które musiały do nas dolecieć;
  • stosuj zasady "zero waste", przygotowując jedzenie - wykorzystuj wszystkie resztki, jeśli jesz mięso, dowiedz się, co znaczy zasada "od nosa do ogona", a na przykład na obierkach z jabłek ugotuj kompot;
  • nie kupuj żywności paczkowanej, zwłaszcza w plastiku - zobacz, czy możesz kupować produkty sypkie, na kilogramy do przyniesionych przez siebie woreczków czy słoików;
  • próbuj zagospodarować resztki żywności - kompostuj!
Więcej o: