Spór o paragony grozy. "Ludzie najwyraźniej nie umieją czytać menu"

Paragony grozy zaczynają straszyć już na początku sezonu wakacyjnego. Kolejne historie o "drożyźnie" w restauracjach, szczególnie tych nadmorskich, jak bumerang wracają średnio raz w tygodniu. I tak co roku. Od lat. Mimo to wiele osób wciąż jest zaskoczonych cenami i wciąż temat ten wzbudza mnóstwo emocji. Czy restauratorzy słusznie "zdzierają" z klientów?

Paragony grozy nie zawsze warte zamieszania

Mimo że wysokie ceny w nadmorskich restauracjach "straszą" już od lat, dla wielu osób wciąż to temat rzeka. 200 złotych na paragonie za obiad dla czterech osób wydaje się - owszem wyższą kwotą, niż zapłacilibyśmy w barze mlecznym - ale dalej całkiem racjonalną. Ostatnio sporo zamieszania zrobiły gofry, za które w niektórych miejscach trzeba zapłacić nawet 18 złotych za sztukę.

Chciwość restauratorów czy próba wyrównania kosztów i zysków?

Skąd takie ceny i czy faktycznie wszystkie są warte takiego wzburzenia? Na ten temat wypowiedziało się kilka osób - dla odmiany z branży gastronomicznej, a nie wściekłych klientów.

Tak wielkie wzrosty nie mają uzasadnienia ekonomicznego, nie odzwierciedlają wzrostów cen produktów czy czynszy. Są wyłącznie wyrazem chciwości właścicieli smażalni

- powiedział Maciej Żakowski, restaurator i współtwórca RestaurantClub w rozmowie z Horeca Trends. Dodał też, że poprzedni sezon przyniósł właścicielom knajp w popularnych miejscowościach rekordowe zyski, ponieważ ze względu na pandemię, wiele osób decydowało się na urlop nad polskim morzem, a nie zagranicą.

W odróżnieniu od restauracji żyjących ze stałych gości, których chcą zatrzymać, smażalnie żyją z gości jednorazowych. Nie muszą więc się przejmować, czy ci goście wrócą, albo czy wystawią recenzję, ponieważ wybór restauracji i czas dla nadmorskich gości jest ograniczony

- skwitował.

Zobacz wideo Smażona ryba - przywołaj nadbałtyckie wspomnienia

Odmiennego zdania jest Katarzyna Wąsowicz, przedstawicielka Makro, zajmująca się branżą Horeca (hotele, restauracje, catering). Według niej wyższe ceny można usprawiedliwić trudną sytuacją na rynku:

Oczywiście, koszty wzrosły: surowce, prąd, trudniej znaleźć ludzi, trzeba im też często więcej zapłacić. To na pewno ma jakieś przełożenie na ceny w gastronomii, natomiast myślę, że portfele gastronomów nie urosły w dodatkowe złotówki. Bardziej jest to kwestia pokrycia kosztów.

Problem leży po stronie klientów

Również Michał Skoczek, autor bloga Street Food Polska, staje po stronie restauratorów. Zwrócił uwagę na fakt, że obecnie rosną ceny wszystkich produktów spożywczych, co widzimy sami, robiąc zakupy. Inflacja rosnąca w zastraszającym tempie również nie pozostaje niezauważona. - To wszystko ma wpływ na ceny w usługach i handlu. Ale z jakiegoś powodu to właśnie gastronomii obrywa się za podwyżki.

"Paragony grozy" znad polskiego morza pokazują ludzie, którzy najwyraźniej nie umieją czytać menu. Jeśli sandacz w smażalni kosztuje 11 zł, to przecież wiadomo, że nie za kilogram, tylko za 100 g. Jaki problem zapytać, jakiej wielkości są kawałki ryby i poprosić o taki, który będzie nam odpowiadał? Jaki problem zapytać, czy ryba ważona jest przed, czy po usmażeniu?

- dodał.

I to chyba najlepsze rozwiązanie. By uniknąć nerwów podczas płacenia, warto przeanalizować menu i ceny, a w razie wątpliwości dopytać kelnera lub kelnerkę. Zawsze można wybrać się do innego lokalu lub... kupić rybkę z porannego połowu i przygotować pyszny obiad samodzielnie.

Więcej o:
Copyright © Agora SA