Jak wyglądały wesela w PRL-u? "Dziadek pilnował, żeby goście nie kradli zastawy"

Jak w czasach PRL-u wyglądały wesela? Nie mogło oczywiście zabraknąć "króla polskich stołów", jak wdzięcznie moja mama określiła schabowego. Do tego, a jakże, sałatka jarzynowa (w końcu król musi mieć swoją królową). "Na wsiach normą było zapraszanie księdza na wesele. Wówczas osoby "z partii" szybko uciekały z takiego wesela, byle przypadkiem nikt ich nie zauważył w towarzystwie duchownych" - dzieli się wspomnieniami swojej rodziny koleżanka z redakcji.

Więcej podobnych treści znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl.

Wiosenne i letnie miesiące to najgorętszy okres ślubny. Terminy trzeba rezerwować ze sporym wyprzedzeniem, jeśli para młoda chce bawić się w wymarzonej sali i z wymarzonymi gośćmi, którzy przecież w tym samym czasie mogą dostać zaproszenia na kilka innych wesel. A jeśli do tego dochodzi jeszcze chęć wyboru miesiąca, który w nazwie ma literę "r" (co podobno przynosi szczęście), to naprawdę lepiej nie zwlekać. W tym przypadku zasada "kto pierwszy, ten lepszy" znajduje doskonałe zastosowanie.

Z organizacją dzisiejszych wesel nierozerwalnie wiąże się też pojęcie "talerzyka", czyli ceny za jednego gościa. Ta oczywiście różni się w zależności od sali/restauracji, miasta i terminu uroczystości. To może być zarówno 250, jak i 1000 zł. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę galopującą inflację. Do tego jeszcze kilkanaście tysięcy na dekoracje kwiatowe, fotografa i kamerzystę, DJ-a lub zespół, suknię ślubną i garnitur. Nawet jeśli nie zamierzamy organizować wesela z pompą, to i tak trzeba liczyć się z kosztami, od których może rozboleć głowa.

Król i królowa, obok oranżada, a nawet pepsi-cola

A jak było kiedyś? Jak wyglądały wesela w PRL-u? Co obowiązkowo wjeżdżało na stół, a co raczej się nie pojawiało? Gdzie organizowało się wesela i kto całe to jedzenie przygotowywał? Jako że sama jestem milenialsem i okres PRL-u znam tylko z opowieści, starych zdjęć i filmów Barei (na początku wymieniłam jeszcze podręczniki, ale później stwierdziłam, że rzadko kiedy udawało się dotrzeć na historii nawet do II wojny światowej), poprosiłam kilka osób starszych ode mnie o podzielenie się wspomnieniami.

- Chodziliście z tatą na wesela w PRL-u? Co się wtedy jadło i piło? - pytam moją mamę. - Bywaliśmy. Piło się wódkę [na zdjęciach z tamtych lat można się dopatrzeć Wyborowej, Żytniej czy Jarzębiaka - przyp. red.], wina raczej nie było. Była oranżada, a jak się udało, to nawet i pepsi-cola. Z kolei w takim późniejszym PRL-u była woda gazowana, np. buskowianka, mazowszanka - wspomina. Dziś kolorowe napoje typu cola to oczywiście norma i nikogo nie dziwią. Wtedy jednak nie były tak łatwo dostępne, przy czym warto również wspomnieć, że pepsi-cola miała wówczas zdecydowanie lepszą prasę niż coca-cola, która przez władze była uważana za "symbol imperializmu", "propagandy zgniłego Zachodu" i nazywana "stonką ziemniaczaną w płynie". Coca-cola pojawiła się jednak w Polsce pierwsza.

embed

Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe / Archiwum Grażyny Rutowskiej

- Do jedzenia był kurczak, rosół, flaki - wymienia mama. - Były też półmiski wędlin, no i oczywiście król polskich stołów, czyli schabowy - opowiada dalej.

A skoro był król, to nie mogło zabraknąć i królowej (jak dziś często się o niej mówi, zaś okres jej panowania przypada głównie na Boże Narodzenie i Wielkanoc), czyli sałatki jarzynowej, która w PRL-u zyskała gigantyczną popularność. Koniecznie z majonezem! W szczegóły dotyczące pozostałych składników nie wchodziłam, bo wiadomo, jak to się może skończyć...

embed

Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe / Archiwum Grażyny Rutowskiej

Podobne wspomnienia ma aktor Ryszard Kluge, który współpracuje z warszawskim Muzeum Życia w PRL-u. - Byłem na trzech czy czterech takich weselach, a właściwie weseliskach. W mieście odbywały się raczej w knajpach, natomiast na wsiach to zawsze było ogromne przedsięwzięcie - opowiada.

Było dużo wódki, nie pamiętam, żeby kiedyś na jakimś weselu jej zabrakło, bimber, wina raczej nie było. Czasem pojawiał się szampan, chociaż to za dużo powiedziane, bo to były po prostu te rosyjskie wina gazowane. I dużo jedzenia.

- Tam się nie żałowało. Stoły, podobnie jak na święta, się uginały. Królowała zasada "zastaw się, a postaw się". Wesele było organizowane tak, żeby wszyscy pamiętali, że to było najlepsze wesele we wsi - kontynuuje.

Wśród potraw, które obowiązkowo wjeżdżały na weselne stoły, wymienia: bigos, schabowe, kaszanki, golonki, nóżki w galarecie, sałatki jarzynowe, wędliny. - Tatar musiał się też pojawić. Oczywiście rosół. Żurku nie pamiętam, ale rosół musiał być, ze sztuką mięsa - opisuje. Rosół, a także flaki, przewijały się w relacjach jeszcze kilku innych osób, z którymi rozmawiałam, a i na współczesnych weselach często są podstawą menu, więc jak widać sentyment w narodzie pozostał.

Później oczywiście przychodziła pora na słodkie. - Torty też były tłuste i już w zasadzie dobijały objedzonych gości. Jednak w tamtych latach nie każdy mógł sobie pozwolić, żeby jeść to, czego tylko dusza zapragnie. Albo czegoś nie było w sklepach, albo brakowało pieniędzy, więc często na takie wesela ludzie jechali, żeby się najeść - opowiada Ryszard Kluge.

Podobnie jak moja mama, aktor zwraca uwagę na obecność oranżady. - W tamtych czasach, mówię mniej więcej o latach 80., była dość powszechna. Kompletnie nie pamiętam natomiast, żeby na stołach była woda mineralna. W tamtym okresie wodę niegazowaną się piło, bo coś trzeba było pić. Za to z lubością i w dużych ilościach piło się wodę gazowaną z saturatorów, które stały na ulicach czy robioną samemu, jeśli się komuś udało kupić syfon na naboje - dodaje.

"Dziadek pilnował, żeby goście nie kradli zastawy"

Kilka historii o weselach na wsi (które, jak wiadomo, zawsze są nieco barwniejsze niż organizowane w miastach) udało mi się zebrać też od rodziców i dziadków koleżanek z redakcji.

Moja mama wspomina, że na ślubie swojej siostry babcia i siostry babci nie bawiły się, tylko zajmowały gotowaniem i podawaniem, a dziadek pilnował, żeby goście nie kradli zastawy

- opisuje jedna z nich.

Już tydzień przed weselem wielu mieszkańców wsi zbierało się, żeby pomóc w gotowaniu. - Każdy przynosił, co miał: jajka, mąkę itp. Na stołach oczywiście zimne nóżki, golonki, kaszanki itp. Wesele było w domu. Wszystkie meble się wynosiło, najważniejsi goście siedzieli przy stole w "dużym pokoju" z młodymi, mniej ważni w innym pokoju, a dzieci nie siedziały, tylko ganiały po podwórku - dodaje.

Zobacz wideo Butla z gazem? Gaśnica? Czym według dzieci jest syfon - kultowy przedmiot PRL-u?

Według opowieści jej rodziny, normą na wiejskich weselach w latach 60. i 70., było zapraszanie na przyjęcie również księdza.

Wówczas osoby "z partii" szybko uciekały z takiego wesela, byle przypadkiem nikt ich nie zauważył w towarzystwie duchownych

- opowiada.

Na wsiach na Suwalszczyźnie wielkie przygotowania do wesela również rozpoczynano już tydzień wcześniej. W domu zbierały się kobiety, zarówno sąsiadki, jak i krewne z dalszych miejscowości, które zostawały na miejscu aż do wesela. 

- To już tworzyło klimat imprezy. Wesela odbywały się często w dwóch miejscach - na przykład najpierw w domu panny młodej, a potem w domu pana młodego. Imprezy odbywały się w domu, a wieczorne tańce w stodołach, które były przyozdobione specjalnie na tę uroczystość. Jedzenia było sporo, ale nie tak dużo jak obecnie - chyba mniej się marnowało. Większość gości pojawiała się jeszcze na poprawinach, więc to, co zostało, było zjadane następnego dnia, a nie wyrzucane - wspomina mama innej koleżanki z redakcji.

embed

Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

O wiejskich weselach z pompą opowiada mi też pani Renata, która brała ślub w 1988 roku. Wśród zaproszonych gości byli nie tylko rodzina i bliscy znajomi, lecz tak naprawdę cała wieś. - Miejscowość od tygodni żyła weselami młodych. Pomagali niemal wszyscy. Jak sobie pomyślę o tych magicznych dniach, to łza się w oku kręci. Wtedy wyglądało to zupełnie inaczej niż teraz. Do kościoła jechaliśmy wozem z końmi, ceremonia była dość tradycyjna - wspomina.

Wesele miała w garażu na podwórku i przyznaje, że wtedy zaczęło się "prawdziwe szaleństwo". 

Orkiestra zabawiała na podwórku, pod drzewem. Nie było mowy, żeby nie postawić im kartonu wódki, ale wtedy wiedzieliśmy, że dzięki temu będą jeszcze lepiej grać. Wesele mieliśmy na 100 osób. W garażu mieściło się jakieś 30, dlatego były aż trzy zasiady. Ludzie kursowali między jedzeniem a salą taneczną, która znajdowała się na podwórzu.

Nieocenioną pomocą byli sąsiedzi, którzy pełnili również rolę "kelnerów".

Kobiety przez cały tydzień gotowały i rozstawiały stoły. Mężczyźni załatwiali trunki i wiejski stół. Największą furorę robił bimber i smalec z ogórkiem. Nie brakowało zimnych nóżek, sałatki jarzynowej, śledzi, ryb i różnych mięs. Nie zapomnę tłustej karkówki, którą każdy się opychał, aby wypić jak najwięcej alkoholu. Był też prawdziwy rosół z kury i kopyta świni na stole

- wspomina pani Renata i dodaje, że jedzenie zawsze było świeże i ekologiczne, więc jadło się je jeszcze przez kilka dni po imprezie. - Teraz tego nie ma. Wszystko w imię zasady "zastaw się, a postaw się", to były piękne czasy - mówi sentymentalnie.

"Dostaliśmy pięć dolarów. Kupiłam za to włóczkę w Peweksie"

Dziś o to, kto ugotuje całą górę jedzenia dla gości, upiecze tort i ciasta, nie musimy się martwić. Nie ma też problemu ze znalezieniem wymarzonej sukni ślubnej czy garnituru (a jeśli jest, to raczej w drugą stronę, bo kolejne pracownie i salony wyrastają jak grzyby po deszczu). Jeśli zaś chodzi o prezenty, młodzi najchętniej przyjmują koperty z pieniędzmi i potem sami decydują, na co je wydać. A jak było kiedyś? 

- Wesele mieliśmy w naszej rodzinnej wsi na Mazurach, w domu kultury. W przygotowaniach brała udział cała rodzina, sama pomagałam całą noc przy robieniu ciast w piekarni, w której pracowała moja kuzynka. Pamiętam, że nad ranem, kiedy już się rozjaśniało, wieźliśmy te ciasta na wozie ciągniętym przez konia - wspomina pani Ela.

Jeśli chodzi o ubranie, to w sklepach właściwie nic nie było. W Olsztynie na bazarze znalazłam jedną parę białych butów, miały jeden krzywy obcas. Ale kupiłam, bo nie miałam innego wyjścia. (…) W kościele były trzy śluby w jednym czasie, a msza trwała dwie i pół godziny. Wszyscy umierali z głodu. W prezencie dostaliśmy talerze, koc, pościel i… pięć dolarów. Pamiętam, że kupiłam sobie za nie później włóczkę w Peweksie.

Iron Maiden na PRL-owskim weselu

Dziś sal weselnych jest tak dużo, że gdyby przyszli małżonkowie chcieli zobaczyć choć niewielki ich ułamek gdzieś w obrębie rodzinnej miejscowości, to musieliby zacząć planowanie wesela z pięć lat wcześniej. Pytam więc mamę, jak to wyglądało w miastach kiedyś. 

- Sal weselnych nie było takich jak teraz, przyjęcia robiło się raczej w restauracjach. Chociaż np. twoja ciocia z wujkiem wesele mieli w hotelu robotniczym. Wynajmowało się kelnerki, kucharki, zespół. A we wczesnym PRL-u, tak w latach 60.-70., to i w domach ludzie robili - opowiada.

embed

Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe / Archiwum Grażyny Rutowskiej

Teraz tym, co także często spędza narzeczonym sen z powiek, jest wybór muzyki. DJ czy zespół? Jaka muzyka? Disco polo, z którego niby wszyscy się śmieją, a potem dziwnym trafem znają tekst każdej piosenki? Lata 80.? A może lepiej hity z przełomu lat 90. i 2000? Czego byśmy nie wybrali i tak nie pobije to pewnego wesela z 1984 roku, na którym zagrał zespół... Iron Maiden.

Muzycy byli wtedy w Polsce po raz pierwszy. Po koncercie w Poznaniu postanowili pójść w miasto i trafili do kultowej restauracji Adria, gdzie odbywało się wesele Doroty Nawrockiej i Piotra Żmudzińskiego. Jak relacjonuje TVN24, początkowo stróż nie chciał wpuścić zespołu, ale ostatecznie artyści weszli i na chwilę zastąpili orkiestrę.

embed

Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

"Wyobraźcie sobie, jakie było przerażenie muzyków, którzy udostępnili swój sprzęt. Perkusista się bał, że perkusja rozleci się na kawałki. Usłyszeli: "Spoko, dostaniecie od nas naciągi". Dostali cały komplet. To był głęboki PRL, w Polsce było to absolutnie nie do dostania" - opowiadał Żmudziński TVN-owi. Iron Maiden zagrało 3-4 piosenki, między innymi z repertuaru ZZ Top i Deep Purple.

 

"Musieliśmy przestać mówić znajomym, że na naszym weselu grał Iron Maiden, bo nie byliśmy traktowani poważnie. Kiedy mówiliśmy: "a u nas grało Iron Maiden", słyszeliśmy: "a u nas Beatelsi" - wspominał Żmudziński.

Choć zdecydowanie nie można takich występów uznać za standard żadnych czasów - ani przeszłych, ani obecnych - to jednak jako anegdota sprawdzają się wybornie.

Więcej o:
Copyright © Agora SA