World Culinary Awards to projekt, który jest częścią konkursu World Travel Awards przyznającego nagrody i wyróżnienia obiektom z branży turystycznej i hotelarskiej. Na początku roku pisaliśmy, że jurorzy konkursu wyróżnili kilka polskich restauracji. Za najlepszą w naszym kraju uznali Fiorentinę, która znajduje się w Krakowie. Docenione zostały też trzy inne polskie restauracje - jeszcze dwie z Krakowa i jedna z Warszawy. Są to Bottiglieria 1881, która jako jedyna w Polsce może poszczycić się gwiazdką Michelin, Zazie Bistro oraz Butchery & Wine z Warszawy, która od wielu lat widnieje w przewodniku Michelin.
Jako serwis kulinarny nie mogliśmy przejść obojętnie obok takiego wyróżnienia dla Fiorentiny, więc postanowiliśmy ją odwiedzić. Do lokalu wybrała się nasza wysłanniczka z Krakowa. Czy jej się podobało? Czy restauracja z takim tytułem ma jakieś mankamenty? Poniżej przeczytacie całą relację pani Lucyny.
Zdjęcia z wizyty innych osób w Fiorentinie widziałam już na Facebooku. Niektórzy zachwycali się tym, jakie cuda można tam zjeść, więc uznałam, że najlepiej będzie to sprawdzić samemu. Zwłaszcza że na co dzień jada się raczej takie klasyki, jak kotlety schabowe, gołąbki czy rosół, więc była to okazja, by spróbować czegoś niestandardowego.
Przed wizytą zarezerwowałam oczywiście stolik na konkretny dzień i godzinę. Już od wejścia uderzyły mnie klasa i elegancja. Restauracja jest czysta, wnętrze ładnie urządzone. Obsługa szybko do mnie podeszła, pani wzięła ode mnie płaszcz i zaprowadziła do stolika. Dostałam miejsce przy oknie z widokiem na ulicę Grodzką, przy której mieści się restauracja. Tu pojawiła się pierwsza drobna niedogodność, ponieważ między stolikami było dość ciasno, przez co momentami było mi niewygodnie.
Kelner z kartami przyszedł bardzo szybko, wyjaśnił, co w której się znajduje. Zamówiłam menu degustacyjne pięciodaniowe [dostępne jest również siedmiodaniowe - przyp. red.], żeby mieć jak najlepszy ogląd tego, co podają w restauracji. Koszt to 340 złotych. Do każdego menu degustacyjnego doliczany jest serwis w wysokości 12,5 procent. Do tego zamówiłam też czarną herbatę z cytryną. Spodobało mi się, że nie była to zwykła herbata z torebki. Została podana w dzbanuszku i zaparzała się na sitku. Do deseru poprosiłam o kawę. Łącznie zapłaciłam 432 zł.
Mam taki nawyk, że zawsze przyglądam się, jak obsługa się prezentuje. Zwróciłam m.in. uwagę na buty, które kelner miał nienagannie czyste. Zauważyłam też, że podczas serwowania potraw trzymał prostą postawę, a jedną rękę miał za plecami. Gdy przynosił kolejne dania, dokładnie omawiał, co znajduje się na talerzu. Do każdego dostawałam oczywiście nowe sztućce. Czułam się trochę, jakbym była w Wersalu, ponieważ obsługa była czujna i gdy kończyłam jeść, od razu zabierała talerz, by podać kolejną pozycję z menu.
Więcej treści premium znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl.
Jeśli chodzi o samo jedzenie, to sprawdziło się powiedzenie, że najpierw je się oczami. Sposób podania potraw był rewelacyjny, wszystko zostało skomponowane jak na obrazku. Na początek, jeszcze przed przystawkami, dostałam babeczkę z serem wędzonym, kwaśną śmietaną i kawiorem.
Potem przyszła pora na przystawki. Najpierw kremowo-wiśniowe foie gras z orzechami laskowymi, konfiturą z fig i karmelizowaną chałką. Druga przystawka to pstrąg macerowany w soli z piklowaną kapustą, chrzanem i karmelizowaną cebulą. Podawany był z chlebem i masłem robionymi na miejscu w restauracji. Taki chleb i masło mogłabym jeść codziennie. Same przystawki też były dobre.
Jako pierwsze danie główne zostały podane pierogi z kaszanką. Może nie brzmi to wykwintnie, ale w smaku były cudowne. Składały się na nie również dojrzewający boczek, prażona gryka oraz dymka. Przed drugim daniem głównym dostałam sorbet cytrynowy, żeby oczyścić kubki smakowe.
fot. archiwum pani Lucyny
Następnie kelner przyniósł polędwicę z dzika z sosem jałowcowym, ćwikłą (poezja!) i kalarepą. Nie spodobało mi się, że nie zapytał, jaki ma być stopień wysmażenia mięsa i dostałam po prostu średnio wysmażone.
fot. archiwum pani Lucyny
Po daniach głównych przyszedł czas na to, na co chyba czekałam najbardziej, czyli desery. W menu pięciodaniowym jest jeden, ja jednak dostałam dwa. Podejrzewam, choć nie mam 100 procent pewności, że kelner zorientował się, że wszystko skrzętnie dokumentuję, więc chciał pokazać, że szef kuchni ma takiego asa w rękawie. Pierwszy deser to mus z białej czekolady z płatkami bezy, a wszystko polane syropem truskawkowo-rabarbarowym, do tego kosteczki rabarbaru. Drugi to prawdziwa poezja i mam na myśli nie tylko smak. Danie było wspaniale podane - jabłuszko w pięknej czerwonej skorupce, a w środku szarlotka z lodami. Wyglądało i było delikatne jak bombka choinkowa. Aż żal było jeść.
fot. archiwum pani Lucyny
Jedzenie było naprawdę przepyszne, a podczas obsługi czułam się trochę, jakbym była gościem pierwszej klasy na Titanicu. Moim zdaniem, jeżeli ktoś jest gotowy, aby wydać ponad 300 zł, to warto wybrać się, by skosztować menu degustacyjnego, ale trzeba zarezerwować na to dużo czasu, by w pełni delektować się tymi potrawami. Można też oczywiście wybrać się np. na jedno danie główne i deser. Choć wszystko bardzo mi smakowało, to jednak wiem, że nie mogłabym tak jeść codziennie. Nie ma to jak domowy schabowy, zasmażana kapusta i rosołek. Mimo wszystko polecam każdemu, żeby choć raz odwiedził taką restaurację, spróbował i zobaczył, jak kreatywnie można skomponować i podawać potrawy.