Więcej treści z festiwalu znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl.
Opener ma opinię najdroższego festiwalu w Polsce. Ogromnym wydatkiem, dla niektórych nieosiągalnym, jest już samo kupienie biletu na imprezę. W tym roku cena za tzw. final call tickets sięgnęła 989 zł w przypadku karnetów na cały festiwal. Za karnet weekendowy trzeba zapłacić 729 zł, a za bilet jednodniowy 479 zł. We wcześniejszych pulach wejściówki były nieco tańsze, np. w puli regular 949 zł kosztował karnet na cały festiwal, 689 zł weekendowy i 449 bilet na jeden dzień. Na samym początku do sprzedaży trafiają też tzw. early bird tickets, które są najtańsze (karnet na 4 dni 739 zł, na weekend 529, a jednodniowy bilet 349), ale wtedy najczęściej kupuje się je w ciemno, bo jeszcze nie wiadomo, kto wystąpi. Ceny są znacznie wyższe niż przed rokiem.
Na kupnie biletów wydatki jednak się nie kończą. Przecież na terenie imprezy trzeba też coś jeść i pić. Na miejscu jest dziennikarz serwisu Kultura Gazeta.pl, który sprawdził, ile w tym roku trzeba zapłacić za jedzenie w strefie gastronomicznej. Ceny możecie zobaczyć na poniższym wideo, które opublikowaliśmy na naszym Instagramie:
To, co najbardziej rzuciło nam się w oczy, to absurdalnie drogie zupy pho - ich ceny nie spadały poniżej 40 złotych - burgery za ok. 39 zł (choć widać też taki za 53!) czy churrosy. Niby jest napisane, że "na wypasie", ale jednak ponad 30 zł za taką przekąskę to, naszym zdaniem, gruba przesada.
Z cen niezadowolone są też rozmówczynie Bartka. Studentki zgodnie przyznają, że to zdecydowanie za dużo jak na ich budżet. Dziewczyny zamówiły jedynie frytki, bo wydawały się najtańsze. Przypomnijmy, jeśli ktoś nie zauważył: trzeba za nie zapłacić 25 zł. Jak zatem widać, inflacja nie ominęła Openera, trzeba też zaznaczyć, że właściciele food trucków, które parkują na terenie festiwalu, muszą również zapłacić prowizję od obrotu. Uczestniczki Openera, z którymi rozmawiał nasz dziennikarz, przewidują, że za rok ceny znów pójdą w górę.