Jakiś czas temu opublikowaliśmy tekst, w którym kelnerzy i kelnerki, zarówno byli, jak i obecni, opowiedzieli nam o swojej pracy. Pracy, która ma zarówno blaski, jak i cienie. Jest wymagająca fizycznie i psychicznie, ale daje także możliwość poznania wspaniałych ludzi. Po publikacji artykułu napisała do naszej redakcji Magda, która również pracowała kiedyś jako kelnerka i barmanka. Za jej zgodą publikujemy list, który nam przesłała. Wszystkie śródtytuły w tekście pochodzą od redakcji.
***
Pracowałam przez pięć lat w restauracji nad samą Motławą w centrum Gdańska. Najpierw byłam kelnerką, a później przez większość czasu barmanką. Mieliśmy dużą kartę, w której większość dań była w typie amerykańskim i ogromny bar z alkoholami z najwyższej półki. Goście mieli też do wyboru kilkadziesiąt koktajli, więc zarówno za barem, jak i na sali było co robić.
Nie mogę powiedzieć, że nie lubiłam tej pracy. Cały czas coś się działo, było bardzo intensywnie i lubiłam ludzi, z którymi pracowałam, więc oprócz pracy był też czas na ploteczki i dużo śmiechu. W sezonie najczęściej pracowałam między 12 a 16 godzin dziennie. Rano zaczynaliśmy od posprzątania sali i baru, a później właściwie od samego otwarcia o dziewiątej, aż do drugiej w nocy, mieliśmy gości. Dużo gości, bo na ogródku mieściło się ich około 80. Tych kilkanaście godzin w większości spędzałam na nogach, siadałam tylko do obiadu w ciągu dnia. Do moich obowiązków należało robienie drinków, kaw, wydawanie wszystkich napojów, uzupełnianie barku, noszenie beczek, skrzynek, przyjmowanie dostaw i faktur, i… rozmawianie z gośćmi, którzy siadali przy barze.
Najgorsi byli bardzo pijani klienci. Wcale nie ci z Polski, ale z Norwegii i z Anglii. Było dużo przykrych komentarzy – od pytań o to, dlaczego pracuję za takie grosze i nalewam piwo, przez teksty, że nigdy nie znajdę normalnej pracy (a już w trakcie pracy w knajpie robiłam praktyki w innym miejscu i ledwo wyrabiałam się na zakrętach), aż do propozycji seksu za pieniądze i uwag, że polskie dziewczyny są łatwe, dlatego przyjechali na wieczór kawalerski do Polski. Zdarzali się też goście, którzy wymiotowali pod stół, rzucający szklankami od piwa, kiedy ich ulubiona drużyna przegrała mecz albo klepiący kelnerki po pupie. Oczywiście kilka razy zdarzyły się też osoby, które uciekły bez opłacenia rachunku. Było to szczególnie przykre, bo w takich sytuacjach większością kwoty była obciążana kelnerka, która obsługiwała stolik. A przy kwotach rzędu 200-500 zł to był często jej całodzienny zarobek.
Źle wspominam też pijanych mężczyzn, którzy byli przekonani, że kelnerki powinny niemal dziękować im na kolanach za wysokie napiwki. Zapraszali do hoteli, proponowali spotkania po pracy, byli po prostu natrętni i nieprzyjemni. Bardzo nie lubiłam też braku szacunku do pracowników restauracji, traktowania ich jak ludzi gorszego sortu. A często zdarzyło mi się tak poczuć, kiedy ktoś rzucał mi pieniądze na bar albo pstrykał palcami, żeby zwrócić moją uwagę.
Mimo wielu negatywnych sytuacji bardzo rzadko zdarzało się jednak, żeby ktoś nie zostawił napiwku. Nasi goście byli w dużej mierze z Anglii, Norwegii i Stanów Zjednoczonych, gdzie kultura zostawiania napiwków jest dużo bardziej oczywista niż w Polsce. Najczęściej było to standardowe 10 procent, ale przy gościach z USA zdarzało się i 30 proc., kiedy byli zadowoleni z obsługi i small talków. To ważne, bo napiwki były dużą częścią moich zarobków. W sezonie wakacyjnym, czyli od maja do września, zarabiałam około 8-10 tysięcy złotych miesięcznie. To były bardzo dobre pieniądze, zwłaszcza że pracę w gastronomii skończyłam osiem lat temu. Większość tej kwoty była właśnie z napiwków. Na początku mojej gastro kariery (zaczęłam pracę około 2010 roku) dostawałam 5 zł za godzinę pracy. Za barem 10 zł za godzinę. Największe napiwki dostałam podczas Euro 2012. Kibice zostawiali standardowo około 100-200 zł, ale dostałam też wtedy największy jednorazowy napiwek, który wynosił ponad 1000 zł.
Choć praca kelnerki nie jest prosta, to podobało mi się, że mam kontakt z ludźmi i językiem obcym. Nigdy później nie rozmawiałam tak dużo po angielsku ani nie miałam okazji poznać tylu znajomych z innych krajów. To było bardzo cenne doświadczenie, bo dużo dowiedziałam się o mało turystycznych (ale bardzo fajnych) miejscach w innych krajach. Praca w gastronomii bardzo zbliża, bo przebywa się ze współpracownikami kilkanaście godzin dziennie przy bardzo wyczerpującej pracy. Dlatego za plus uznałabym też poznanie wielu fajnych koleżanek i kolegów. Z niektórymi do dziś mam kontakt.
Uważam jednak, że nie jest to praca dla każdego. Po pierwsze jest bardzo wymagająca fizycznie – nie każdy z uśmiechem na twarzy będzie nosił tacę z 10 szklankami piwa. Raczej nie polecałabym też tej pracy introwertykom – goście często chcą rozmawiać, żartować. Nie traktują kelnerów tylko jak słupów do podawania jedzenia. Ale trzeba też wyrobić sobie dystans do nieprzyjemnych komentarzy. Potrafić wtedy twardo zareagować i nie pozwolić sobie wejść na głowę.
Magda
Wasze historie są dla nas ważne. Czekamy na listy i komentarze. Piszcie do nas na adres: haps_redakcja@agora.pl. Najciekawsze listy opublikujemy.