Poszłam na najdroższą kolację w życiu. Zapłaciłam 500 zł, by sprawdzić, jak gotuje najmniejszy szef na świecie

Kim jest najmniejszy szef kuchni na świecie? To Le Petit Chef, czyli animowana postać, która wyświetla się na stole w formie mappingu i przygotowuje danie, które za chwilę zostanie zaserwowane przez kelnerów. Brzmi intrygująco. Ile kosztuje taka przyjemność? Tutaj zaczynają się schody, bo za klasyczne menu trzeba zapłacić ponad 500 zł. Od osoby. Postanowiłam więc sprawdzić, czy gra jest warta świeczki i wybrałam się na najdroższą kolację w życiu.

O Le Petit Chef po raz pierwszy usłyszałam od koleżanki z redakcji. Na początku nie do końca byłam w stanie pojąć, o czym do mnie mówi, więc zaczęłam oglądać filmiki w internecie. W dużym skrócie: mapping to nic innego jak oświetlanie wybranych elementów obiektu za pomocą światła projektora, przygotowaną wcześniej animacją. Stwierdziłam, że wygląda to ciekawie, wiadomo jednak, że istnieje coś takiego jak prawda czasu i prawda ekranu. Zdecydowałam więc, że przekonam się na własnej skórze, czy faktycznie warto wydać ponad 500 złotych na głowę, by zjeść kolację u najmniejszego na świecie szefa kuchni.

Ma sześć centymetrów i osiem lat, a zobaczenie go kosztuje 500 zł

Zanim opowiem, jakie opcje menu są do wyboru, ile dokładnie to kosztuje i jak wyglądała sama kolacja, może najpierw kilka słów o samym miniaturowym kucharzu. Le Petit Chef ma zaledwie sześć centymetrów wzrostu. "Urodził się" w Marsylii w 2015 roku. Zatem nie dość, że nie jest szczególnie wysoki, to w tym roku skończy dopiero osiem lat. Trzeba przyznać, że jak na tak młody wiek pojęcie o gotowaniu ma spore. Malutkiego kucharza można spotkać w hotelu Hilton Warsaw City. Według kalendarza rezerwacji pokazy odbywają się jeszcze w lutym i w marcu.

Ja wybrałam się na wydarzenie w środę, o 17:30, przy czym restauracja prosi, żeby przyjść pół godziny wcześniej, ponieważ godzina z rezerwacji to czas rozpoczęcia kolacji. Wykupiłam menu klasyczne, które składało się z pięciu dań. Były to:

  • buffalo mozzarella: pomidorki koktajlowe, pesto bazyliowe, rukola, suszone pomidory, orzeszki piniowe, redukcja octu balsamicznego;
  • bouillabaisse: krab królewski, ośmiornica, małże, krewetki, dorsz, łosoś, grzanka, sos rouille;
  • połówka homara: czarny kawior, szafranowy sos holenderski, soliród, boczniaki;
  • antrykot wołowy: marchew, ziemniaki z esencją truflową, brokuły, redukcja czerwonego wina;
  • crème brûlée: owoce leśne, karmel, pistacje.

Koszt takiego zestawu to 469 zł, do tego doliczane jest też 10 proc. za obsługę. W cenie nie są uwzględnione żadne napoje, nawet woda, więc to dodatkowo zwiększa koszt kolacji. Ja zapłaciłam 551,10 zł. Czy było warto wydać aż tyle pieniędzy? Zaraz się dowiecie.

Poza menu klasycznym można wybrać jeszcze menu premium (529 zł + 10 proc. za obsługę), menu wegetariańskie (taka sama cena jak w przypadku klasycznego) oraz menu dla dzieci (259 zł + 10 proc.). 

Przez system można zrobić rezerwację dla od dwóch do sześciu osób. Jeśli ktoś chciałby przyjść sam (jak ja), trzeba zadzwonić lub wysłać maila. Szkoda, że nie można zrobić tego online. To na pewno jest do dopracowania.

Pogoń za kretem, przeciętna przystawka, genialny deser

Przejdźmy jednak do najciekawszej części programu, czyli samej kolacji z mappingiem. Pokaz zaczyna się od krótkiego wprowadzenia i instrukcji (np. żeby rozłożyć serwetkę na kolanach i zabrać ze stołu przedmioty osobiste, które mogłyby zaburzać odbiór projekcji). Fajnie, że jest taki wstęp, ale tylko po angielsku. Większość osób prawdopodobnie nie będzie miała żadnego problemu ze zrozumieniem, ale mimo wszystko pewnie nie każdy. Być może tworzenie osobnej wersji językowej dla każdego kraju, w którym gotuje Le Petit Chef, nie byłoby opłacalne. Niemniej jednak jest to taka mała rysa, która przykuła moją uwagę.

Pokaz zaczyna się oczywiście od przystawki, którą w moim menu była bufala z rukolą, pomidorkami i orzeszkami piniowymi. Mapping w tym miejscu wydał mi się trochę przydługi. Sporo miejsca poświęcono zmaganiom kucharza z kretem, który buszował w jego ogródku. Czułam się momentami, jakbym oglądała Toma i Jerry'ego. Sama przystawka była jednak dość przeciętna. Zjadłam z nadzieją, że będzie tylko lepiej.

embed

fot. redakcja

Jako druga na stole pojawiła się zupa rybna z owocami morza. Łosoś niestety był trochę suchy, ale sam bulion bardzo wyrazisty w smaku. Na plus również to, że zdecydowano się właśnie na bouillabaisse, dzięki czemu urozmaicenie składników było większe.

embed

fot. redakcja

Zobacz wideo Do Warszawy przyjechał najmniejszy na świecie szef kuchni. Sprawdzamy, jak gotuje

Po zupie przyszedł czas na homara. Do tej pory nie miałam z nim zbyt dobrych wspomnień i byłam ciekawa, jak będzie tym razem. Przekonałam się jednak, że homar to po prostu nie mój smak. Mięso było miękkie i bez problemu odchodziło od pancerza, ale to właściwie tyle. Świetny był za to podany do niego szafranowy sos holenderski - kremowy i delikatny. Jego jedzenie było naprawdę przyjemnością. Bardzo dobry był również czarny kawior.

embed

fot. redakcja

Po homarze na stole pojawił się antrykot wołowy z ziemniakami i warzywami. To danie (poza deserem, o którym za chwilę) chyba smakowało mi najbardziej. Mięso kroiło się bez problemu, było soczyste i odpowiednio wysmażone w środku (choć oczywiście to zależy od indywidualnych upodobań). Ziemniaki też zostały przyrządzone bardzo dobrze - uwielbiam truflowe aromaty, więc połączenie dla mnie jak najbardziej trafione.

embed

fot. redakcja

embed

fot. redakcja

Już na etapie homara czułam, że mój żołądek zbliża się do kresu swoich możliwości. Niemniej jednak, jak zgodnie stwierdziliśmy z kelnerem, na deser zawsze jest osobny żołądek. Crème brûlée nie mam nic do zarzucania. Było pięknie podane i równie pięknie smakowało - na wierzchu chrupiąca skorupka, w środku delikatne i kremowe. Plus również za pistacje, którymi deser był posypany.

embed

fot. redakcja

embed

fot. redakcja

Jest potencjał, ale są też niedociągnięcia

Jak oceniam cały projekt i kolację? Bardzo zaplusowała u mnie obsługa, która działała sprawnie i dbała o to, by gościom niczego nie brakowało. Mapping moim zdaniem ładnie zrobiony, kolorowy. Jest kilka ciekawszych momentów, np. gdy miniaturowy kucharz ścina piłą łańcuchową brokuł (w końcu warzywo jest większe od niego) lub gdy kruszy stopami ziarna kardamonu z Arabii Saudyjskiej, a na wizualizacji pojawia się wielbłąd.

Początek trochę przydługi, ale mam wrażenie, że później mały kucharz uwijał się szybciej. Momentami animacje były dość slapstickowe, z Le Petit Chefa wyszedł mały piroman, który wciąż coś podpalał lub coś mu wybuchało. Myślę, że mapping byłby większą frajdą dla dzieci (na sali była jedna dziewczynka, która podczas oglądania cały czas się uśmiechała). Do dopracowania na pewno jest to, by dania, które robi Le Petit Chef, bardziej przypominały te serwowane przez kelnerów, bo w końcu taki jest zamysł całego projektu. Jeżeli taka poprawa jest możliwa od strony technologicznej, to warto się nad tym pochylić.

Wszystkie dania zostały podane na czas, czyli zaraz po tym, jak skończyła się animacja. O ile dobrze pamiętam, mały poślizg był tylko przy antrykocie. Jeżeli chodzi o ich smak, to były momentami naprawdę bardzo dobre, choć jednak nie wybitne. Część składników z pewnością nie należy do grona tych, które jada się na co dzień, choć w moim odczuciu nie były to również produkty szczególnie rzadko spotykane. 

Cena kolacji wydaje mi się zatem dość wygórowana, niektórych może odstraszyć. Z drugiej strony jest to doświadczenie raczej niestandardowe, z ciekawym pomysłem, ale też z niedociągnięciami. Dlatego nie sądzę, by na ten moment było warte wydawania ponad 500 zł. Jeżeli jednak ktoś może sobie na to pozwolić i chce sam sprawdzić, jak wygląda taka kolacja, to nie będę odradzać, bo sam koncept się broni. Trzeba go jednak trochę dopieścić.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.