W drugim odcinku najnowszego sezonu "Kuchennych rewolucji" Magda Gessler ratuje góralską restaurację Karpielówka. Jej góralskość niech was jednak nie zmyli, bo knajpa znajduje się na warszawskim Ursynowie. W toku rozmowy z właścicielem i pracownikami okazuje się, że brak gości, niesmaczne jedzenie i brud w kuchni nie są jedynymi problemami Karpielówki.
Magda Gessler dowiaduje się, że pracownicy nie mają umów o pracę, a właściciel... nie ma dostępu do swojego firmowego konta, którym dysponuje ktoś inny i regularnie wypłaca z niego pieniądze. Restauratorka decyduje, że zaangażuje w wyjaśnienie spraw prawno-skarbowych swojego prawnika i zawiesza rewolucję na około dwa tygodnie. Dopiero po rozwikłaniu wszystkich niejasności wraca, by dokończyć zmiany w knajpie.
Magda Gessler decyduje, że zachowa góralski klimat lokalu. Zmienia jednak jego nazwę na Karczmę u Ceprów, wyjaśniając, że właściciel i załoga nie są góralami, więc taka nazwa będzie bardziej adekwatna. Standardowo proponuje też nowe pozycje w menu. Znakami rozpoznawczymi lokalu mają być od teraz: napoleonka z musem mascarpone podawana z oscypkiem oraz z konfiturą z pieczonej papryki i żurawiny, kwaśnica na baraninie, pulpety z baraniny oraz ptyś z kremem mascarpone i bitą śmietaną, chałwą oraz orzechami włoskimi.
Powrót do restauracji po kilku tygodniach od rewolucji nie był jednak w 100 procentach udany. Gessler pochwaliła konfiturę do napoleonki, ale ciasto uznała za słabo wypieczone, a przez to niechrupiące. Kwaśnica ją zachwyciła, ale gorzej było z pulpetami, które uznała za twarde. Stwierdziła, że mięso jest "oszukane i źle przyprawione" i przyznała, że uznaje to za największe fiasko. Na koniec zwróciła się do widzów słowami: "sami zadecydujecie, czy tu zjeść".
Postanowiłam więc na własnej skórze przekonać się, czy rewolucję w Karpielówce/Karczmie u Ceprów można uznać za udaną. Wybrałam się do niej w sobotę o 19. Rezerwację udało mi się zrobić telefonicznie tego samego dnia. Gdy przyszłam do lokalu razem z towarzyszącą mi osobą, kilka stolików było zajętych. Kelner zaproponował nam trzy do wyboru. W miarę upływu czasu karczma coraz bardziej się zapełniała.
To, na co zwróciłam uwagę od razu po wejściu do środka, to przyjemny zapach jedzenia. Przyjrzałam się też wystrojowi. Przyznam, że gdy oglądałam program, byłam zdziwiona, że Magda Gessler zdecydowała się zostawić góralski charakter tego miejsca i czułam po wejściu pewien dysonans, bo Podhale i Warszawa pasowały mi do siebie jak pięść do nosa. Z drugiej strony mamy przecież restauracje włoskie, francuskie, meksykańskie i nikomu to nie przeszkadza. Zresztą gdy jedzenie jest smaczne, wystrój ma dla mnie drugorzędne znaczenie, o czym wielokrotnie się przekonałam (jedną z najlepszych pizz w życiu zjadłam w poleconym lokalu, do którego z własnej woli raczej bym nie weszła). Oczywiście przyjemniej je się, gdy wnętrze jest klimatyczne, spójne i ma charakter, ale nie jest to dla mnie najważniejsze.
Zauważyłam jednak, że ściany, które przed rewolucją były białe, zostały pomalowane na jasnobrązowy kolor dość niedbale. Ale to już raczej zarzut do ekipy programu, a nie załogi restauracji. Na plus na pewno więcej góralskich akcentów (kapelusze, korale, narzuty na ławach) i zdjęć, które trochę ociepliły wnętrze. Rysą na tym pełnym kolorów wystroju okazała się jednak dość ciemna i ponura toaleta.
Przejdźmy jednak do najważniejszego, czyli jedzenia. Zamówiliśmy wszystkie dania z rewolucyjnego menu, a więc napoleonkę, kwaśnicę, pulpety i ptysia oraz dwie pozycje spoza tej listy: żur z borowikami oraz wątróbkę drobiową. Do tego napoje. Za wszystko zapłaciliśmy 234 zł.
Mimo dość dużego obłożenia, kelnerzy sprawnie sobie radzili. Poszczególne dania dostawaliśmy szybko, czasem może nawet zbyt szybko. Najpierw otrzymaliśmy jednak czekadełko (bardzo lubię, gdy knajpy je podają, a potem zwykle żałuję, bo nie mam miejsca w brzuchu na danie główne...), czyli chleb ze smalcem. Smalec był pyszny, ale chleb niestety suchy, rozpadający się i zupełnie zwyczajny. Swojska pajda sprawdziłaby się tu dużo lepiej.
Potem przyszła pora na główne zamówienie. Porcje były naprawdę spore. Napoleonka okazała się intrygującym połączeniem smaków, choć moim zdaniem żurawina była mało wyczuwalna. Byłabym jednak skłonna zjeść ją ponownie, bo zaskoczyło mnie, jak dobrze smakuje w wersji wytrawnej coś, co do tej pory znałam jako słodkie. Kwaśnica w punkt. Była bardzo kwaśna, co uwielbiam, ale oczywiście w granicach rozsądku i miała bogatą wkładkę: dużo kapusty, mięsa, ziemniaków. Bardzo spodobało mi się też naczynie, w którym zupa była podawana.
Rozczarowaniem natomiast okazały się pulpety. Choć mięso samo w sobie było soczyste, to jednak sos z warzywami, w których pulpety są duszone, był zdecydowanie za mocno doprawiony. Intensywny, paprykowy aromat po paru kęsach zaczynał dominować i sprawiać, że potrawa robiła się zbyt ciężka, co odbierało przyjemność z jedzenia. Nie mam oczywiście porównania i nie wiem, czy właśnie tak samo smakowało to danie podczas rewolucyjnej kolacji, niemniej jednak do mnie nie trafiło. Nie zasmakowała mi też podawana do pulpetów surówka z rzodkwi. Była dla mnie zbyt octowa.
Jednak najbardziej ciekawa byłam smaku ptysia. Zwłaszcza że nie lubię ani chałwy, ani orzechów włoskich, ale nie wyobrażałam sobie, że miałabym go nie spróbować. Okazał się zaskakująco lekki mimo hojnie nadzianego wnętrza, a chałwa była dobrym dopełnieniem kremu mascarpone i bitej śmietany. Orzechów włoskich jednak nie zjadłam. Jak dla mnie mogłoby ich tam nie być.
Mocnymi pozycjami były również dania spoza karty "Kuchennych rewolucji", czyli żur i wątróbka. Mój towarzysz stwierdził nawet, że smakują mu bardziej niż potrawy wymyślone przez restauratorkę, choć dla mnie żur był zbyt grzybowy. Zgodnie uznaliśmy jednak, że ktoś zdecydowanie przesadził z posoleniem ziemniaków, z którymi serwowana była wątróbka - nie dało się zjeść więcej niż jeden kęs.
Restaurację oceniam na 4,3 albo 4,4 na 5. Rzadko mam ochotę na takie dania jak te, które są tam serwowane (np. żurek, kaszanka, wątróbka, golonka, karkówka itp.), ale jeżeli ktoś lubi taką kuchnię, to możliwe, że przypadłyby mu do gustu. Ja chętnie wróciłabym na intrygującą napoleonkę i apetycznego ptysia. Szkoda pulpetów, bo mogły być flagowym daniem. I mam nadzieję, że toaleta zyska trochę blasku.