W środę przed południem w miejscowości Smolnik w powiecie bieszczadzkim wybuchł pożar. Ogniem zajęła się Wilcza Jama, jeden z najsławniejszych punktów gastronomicznych i swoisty symbol Bieszczad. Ogień strawił lubianą karczmę, szczęście w nieszczęściu, że nikt nie ucierpiał. Jak podaje serwis Nowiny.pl, na miejscu pracowało stu strażaków, a walka z ogniem trwała ponad cztery godziny. Na tę chwilę strat nie da się oszacować. Na facebookowym profilu karczmy właściciele zachęcają do zbiórki.
Straciliśmy dach nad głową i główne źródło utrzymania, ale nie straciliśmy nadziei. Dzięki wsparciu rodziny, przyjaciół i ludzi dobrej woli wierzymy, że uda się nam wrócić do tego, co kochamy – do gościnności i tworzenia wyjątkowego miejsca na mapie Bieszczad.
Wilcza Jama to dla miłośników Bieszczad i przy okazji dobrego jedzenia obowiązkowy punkt wycieczki w to miejsce na mapie Polski. Była to karczma, gdzie goście niejednokrotnie musieli czekać w kolejce na stolik i to nie tylko w szczycie sezonu lub w weekend - gdy jeździliśmy z mężem w Bieszczady, zawsze musieliśmy czekać w kolejce.
Z zewnątrz karczma wyglądała jak wiele innych - konstrukcja z drewnianych bali, gontowe pokrycie (co, jak czytamy w serwisie Nowiny.pl, między innymi mogło przyczynić się do szybkiego rozprzestrzenienia pożaru) i dość spory parking. Co ciekawe, Wilcza Jama pojawiła się także w lubianym serialu "Wataha" z Leszkiem Lichotą i Aleksandrą Popławską, którego akcja osadzona jest właśnie w Bieszczadach. Pierwszy raz byłam tam w 2019 roku, kiedy po spacerze po Połoninie Wetlińskiej mąż (wtedy jeszcze chłopak) zabrał mnie do najlepiej ocenianej restauracji w okolicy. Z zewnątrz karczma robiła wrażenie, jednak gdy wchodziło się do środka... Wystrój nie każdemu odpowiadał.
Wilcza jama to było miejsce ze specyficznym klimatem. O jedzeniu za chwilkę, chodzi mi o wystrój. Oprócz obrazów na scianach i najróżniejszych sprzętów z zamierzchłych czasów, na gości spoglądały bladym wzrokiem wypchane zwierzęta. Było kilka wypchanych niedźwiedzi, wilki, puchacze, bobry, nutrie i sarna, a nawet żbik. Muszę przyznać, że to niezwykłe uczucie jeść obiad, kiedy za placami na dwóch łapach stoi wypchany niedźwiedź. Kiedy za pierwszym razem rozmawiałam z kelnerką w Wilczej Jamie, powiedziała, że wśród wielu gości wzbudza to niepokój, ale i tak wracają ze względu na jedzenie.
Jedzenie w Wilczej Jamie było dobre. Po prostu, nie zdarzyło mi się nigdy zamówić niczego, co by mi nie smakowało. Oprócz klasyków kuchni polskiej, takich jak flaczki czy schabowy, mogliśmy dostać pyszny i aromatyczny gulasz z dzika, za którym przepadałam, pasztet z dzika z grzybami, a o bigosie z dziczyzną mój mąż śnił po nocach. W ofercie było także carpaccio z sarny (polecałabym raczej smakoszom tego typu dań, dla laika może to być zbyt intensywne doznanie) i staropolski rosół z bażanta. Oprócz tego, w menu gościł także symbol Bieszczad i najpyszniejszy bywalec pobliskiego Sanu, czyli pstrąg.
Źródło: WILCZA JAMA, Facebook, Nowiny.pl