Warszawiacy ratują gastro. "Chodzę tam co dwa dni na parę godzin i z kolejki pracuję zdalnie"

Zaczęło się 5 listopada. To wtedy na skromniutkim profilu "Rurki z bitą śmietaną na Rondzie Wiatraczna" pojawia się zdjęcie papierowego pudełka wypełnionego kratkowanymi, długimi ciasteczkami z wychylającą się po bokach bitą śmietaną i napisem "POMOCY".

Bardzo brzydkie rondo z bardzo pięknymi i pysznymi rurkami

W komunikacie towarzyszącym zdjęciu możemy przeczytać:

Drodzy! Jesteście z nami od 1958 roku, kiedy to dziadek Kostek wymyślił, że zamiast pączków będzie sprzedawał rurki z bitą śmietaną, potem długo opracowywał ciasto i w końcu przerobił starą maszynę do ubijania masła i zaczął używać jej do nabijania śmietaną chrupiących rurek. Przetrwaliśmy okropne czasy PRLu, byliście z nami, kiedy zmieniał się ustrój, zaznaczaliście, że jesteśmy dla Was ważni. Kilka lat temu, kiedy zawisło nad nami widmo wyburzenia pawilonów, walczyliście o nas jak lwy i udało się wszystko odroczyć. Dziś też prosimy o pomoc. Wszyscy przedsiębiorcy liczą straty i nie zanosi się na to, by było lepiej. Nasze rodzinne, tradycyjne przedsiębiorstwo ledwo dyszy. Zakaz spożywania posiłków na ulicy wbił nam nóż prosto w serce i mimo prób wyjścia z sytuacji obronną ręką, dodawano kolejne obostrzenia. Niestety grozi nam bankructwo. Jakoś dawaliśmy radę do tej pory, ale teraz nie mamy praktycznie wyjścia, dlatego postanowiliśmy zwrócić się do Was z apelem i prośbą, by wspierać lokalne przedsiębiorstwa. Jesteśmy przygotowani, by zawinąć Wam rurki w zgrabne paczki, byście mogli rozkoszować się nimi w domu. Gofry pakujemy w pojemniki, żeby dotarły bezpiecznie do domu czy samochodu, bo przecież tam wolno jeść. Prosimy o pomoc, bo przyszłość jawi nam się w czarnych barwach!

I trzy czerwone serduszka.

Udostępniłam, bo na rurki na tzw. Wiatrak - czyli niezbyt ładne, a wręcz bardzo brzydkie rondo, do pawilonów, gdzie obok supermarketu są burgery i sprzedają czapki - jeździło się jeszcze rok temu na kulinarne pielgrzymki. To jedna z warszawskich firm z prawdziwymi tradycjami, które powstały, kiedy Wiatrak był jeszcze prawie wioseczką... Wspomniany dziadek Kostek to cukiernik Konstanty Pietrzykowski. Post zaś zamieścił jego wnuk - Piotr Przewłocki (ale to nie ten pan, który na zdjęciach na profilu rurek występuje w pomarańczowej czapce - ten to wspomagający całą akcję Michał Nobis), aktualny właściciel, wnuk Konstantego. Pan Paweł musiał zmierzyć się po jego zamieszczeniu z - jak to określił - "masą dobra". Aktualnie post ma 10 tysięcy udostępnień, a w kolejce do rurek czeka się nawet cztery godziny. Czasem się kończą, zanim każdy dostanie swój przydział. Kolejka jednak nie daje za wygraną, bo wtedy do czerwoności rozgrzewają się gofrownice, na których panie z Wiatraka wypiekają słodkie prostokąty. Oczywiście z prawdziwą bitą śmietaną.

Rurki na Wiatraku
Rurki na Wiatraku Fot. Franciszek Mazur / Agencja Wyborcza.pl

Szaleństwo odpaliło się już 6 listopada. I trwa do dziś. Wprowadzono nawet limit 10 rurek na głowę, bo rekordzista umiał ich zamówić aż 225... A tu każda rurka nabijana jest ręcznie maszyną napędzaną pracą rąk jednej z pań (a jest ich trzy!).

I choć są błyskawiczne w działaniu, to jednak "Rurki" musiały się ograniczyć. Już wiadomo, że sprzedali w parę dni więcej niż w przeciętny miesiąc. A kolejka nie odpuszcza... Kolejne osoby wychodzą szczęśliwe z oldschoolową paczką w ręce - jest zapakowana w biały papier, przewiązana czerwoną wstążeczką. Na papierze wybita jest pieczątka firmy. Wydaje się, że przetrwa kolejne miesiące.

Leci do was najtłustsze dziękuję na świecie

- żartują Rurki na FB. Ludzie, którzy stali w kolejce na Wiatraku - dodajmy, że w LISTOPADZIE - wyglądali na szczęśliwych.

To był jakiś zbiorowy haj radości, szczęścia z bycia razem, choć oczywiście w maseczkach i dystansie. Ludzie przepuszczali kobiety z wózkiem, w ciąży i osoby starsze, ta rurkowa republika życzliwości jest tak uzależniająca, że chodzę tam co dwa dni na parę godzin i z kolejki pracuję zdalnie

- przyznaje mi się koleżanka Alicja.

Z tym hajem Ala ma rację: tak zwany helper's high opisywany jest w psychologii od lat 80. i jego istnienie potwierdzały liczne badania: to mieszanka pozytywnych emocji wynikających z bezinteresownej pomocy innym. Ten stan psychiczny wpływa na lepsze zdrowie i żywotność. Hojność, bezinteresowność i podbudowane poczucie własnej wartości wywołane przez pomoc - nawet tak błahą, jak kupienie paru rurek z kremem - sprawiają, że czujemy, że możemy sami lub w grupie stawiać czoła wyzwaniom. Helper's high jest też wymieniany przez naukowców jako jeden z czynników, które mogą pomóc nam przetrwać pandemię: nie dość, że pomagamy światu, to jeszcze dostarczamy sobie dawki motywacji, wiary, entuzjazmu i poczucia sensu.

Kawiarnia w szalecie na skraju bankructwa? Warszawiacy ruszyli na ratunek

Helper's high mieli zapewne wszyscy ci, którzy zapchali wszelakie skrzynki słynnej kawiarni Misianka w warszawskim Skaryszaku i wisieli na telefonie z jego właścicielką - Misią Zielińską.

Dramatyczny post Misianki też zauważyłam dość wcześnie i od razu udostępniłam: błyskawicznie wywołał mnóstwo reakcji i lawinę wspomnień. Misianka to bowiem - jak rurki - warszawska instytucja. To jedna z pierwszych kawiarni parkowych w Warszawie. Powstała 27 lat temu w bardzo specyficznym budynku, bo miejskim szalecie, w dodatku przez lata używanym jako gejowska pikieta. Założyła ją córka wybitnego tłumacza dzieł Hemingwaya po tym, gdy wróciła z zagranicy, jak mówiła "bez pieniędzy i planu, za to rozwiedziona". Znając australijskie kafejki w parku, zobaczyła potencjał w niewielkim budynku w jednym z najpiękniejszych zieleńców w Warszawie. I choć Misianka przecierpiała kradzieże (ciemne i niestrzeżone miejsce w parku przyciąga złodziei, którzy połaszą się nawet na ogrodowe krzesło) to jednak co roku przeżywała swoje boomy. Oczywiście latem, kiedy chodziło się tam na przepyszne pierogi oraz ciastko z kawą, a także w okresach świąt. Bo wielu warszawiaków nie wyobrażało sobie - i jak wynika z wpisów nadal tak jest - Bożego Narodzenia bez misiankowego makowca czy piernika. Ja z kolei życia bez tortu ormiańskiego czy macedońskiego. Jeszcze inni - bez kultowej szarlotki.

Ciasta w Misiance
Ciasta w Misiance Fot. Franciszek Mazur / Agencja Wyborcza.pl

Tymczasem na skromniutkim profilu Misianki pojawił się taki wpis:

Drodzy Misiankowicze... 26 lat temu poznaliśmy się w Parku Skaryszewskim, a teraz muszę się z Wami pożegnać. Nie dałam rady przetrwać kryzysu... Trudno mi sobie wyobrazić życie bez Misianki... Ciężko mi z tym bardzo. Kawiarenka w Parku będzie otwarta do 15 listopada.

To wpis Misi Zielińskiej, która odbiera ode mnie w końcu telefon. - Proszę pani - mówi - ja wiedziałam, że ludzie się zlitują, ale to, co ja teraz przeżywam, przekracza ludzkie pojęcie - dodaje. Właścicielka Misianki mówi, że zbiórkę publiczną na pomagam.pl na Misiankę założył nieznany jej były warszawiak, który wyprowadził się do Gdańska - Maciej Melańczuk, który tak pisze na profilu zbiórki:

Jednym z moich osobistych wspomnień związanych z cukiernią jest sytuacja sprzed ponad 20 lat: wspaniały, zapakowany tort macedoński wylądował wówczas na podłodze w Fiacie 125p, bo wujek źle go trzymał... I tak został zjedzony w postaci spłaszczonej do ostatniego okruszka :). Aktualnie mieszkam w Gdańsku, jednak obowiązkowym punktem każdej wizyty w Warszawie są odwiedziny w "Misiance".

Ale to nie wszystko. Oczywiście jest też, jak w przypadku rurek, kolejka przed cukiernią.

Ludzie chyba wpychają w siebie te torty na siłę - nie może nadziwić się właścicielka - tyle się tego sprzedaje.

- A do tego dzwonią i oferują pomoc, nawet bezinteresowną, finansową, inni dają swoją wiedzę. Wczoraj przez trzy godziny ochrzaniał mnie właściciel innej, bardzo eleganckiej i świetnie prosperującej cukierni na przykład za zaniedbanie mediów społecznościowych - śmieje się pani Misia. - Pytał: "No kiedy pani ostatnio wstawiła na FB te swoje cudowne pierogi? Ja pani powiem kiedy! Trzy lata temu!".

Ale też przyznaje, że kryzys związany z COVID-em jest tylko częścią wyzwań Misianki. Jak w wielu innych miejscach - tylko uwypuklił dotychczasowe problemy. - Trudno może w to uwierzyć, również mnie, ale mam już 69 lat i nie umiem prowadzić biznesu nowocześnie - mówi właścicielka Misianki. - To nawet nie to, że mi się nie chce, bo mam pary za kilka osób, zwłaszcza po tej lawinie dobroci. Szukam managera lub wspólnika ze świeżym spojrzeniem, kogoś, kto weźmie tych 27 lat tradycji i doświadczenia i poniesie dalej, bo będzie wiedział jak - mówi Misia Zielińska.

Wraz z nowymi siłami, mnóstwem zamówień złożonych z wyprzedzeniem, pieniędzmi ze zbiórki i zwiększonych obrotów uda się zrobić misiankowe Boże Narodzenie. A co potem? Czas pokaże.

Wiem, że ta fala dobroci musi w końcu opaść - mówi Zielińska - ale jeszcze na niej trochę pociągniemy.

By jedno z miejsc, które przetrwało wiele, przetrwało też tę pandemię

Podobna fala przydałaby się kolejnej kultowej warszawskiej miejscówce. Bar Przysmak na Lwowskiej 11, prowadzony jest przez dwie siostry - Wandę Wrzeszcz i Barbarę Denkiewicz od ponad 30 lat. Bywalcy mówią, że dania tu serwowane to prawdziwy powrót do smaków dzieciństwa. Ale zarówno ich, jak i wycieczki obcokrajowców przyciąga tu też klimat: naciska się na domofonie przycisk 100 i wchodzi do starej kamienicy, która pachnie, ma swoje wilgocie i mroki, przechodzi się przez podwórko, po czym wchodzi do mieszkania. Jest lamperia, jest boazeria, są ceraty, wieszaki na płaszcze i wydawka. Mało co się tu zmieniło - nawet prowadzące to miejsce panie mają piękne i nieśmiertelne trwałe na głowie. Pani Teresa Mężyńska już nie pracuje, ale są na miejscu panie Wanda i jej siostra Barbara.

 

Praca w Przysmaku zaczyna się o 6, tak by o 12 wszystko to, co wypisane w codziennym menu - kartka wyrwana z zeszytu w kratkę i podstemplowana pieczątką - dało się już zjeść. A w tym trudnym czasie - odebrać, bo choć panie właścicielki prawie nic nie zmieniły w funkcjonowaniu baru (i za co je kochamy), to ich dania można zamówić przez internet. Kotlety mielone, leniwe, pomidorówki i ogórkowe, kapustka kiszona i mizeria - wszystkie te klasyki z Lwowskiej są teraz w dowozie.

Można też oczywiście ustawić się w kolejce... Byle zrobić cokolwiek, bo Przysmak, jak wiele innych miejsc - nie przetrwa bez klientów. Pamiętam, że kiedy przyjechałam dziesięć lat temu do Warszawy, adres na Lwowskiej - jak i parę innych - podawało się szeptem jak strzeżoną tajemnicę. Bo co będzie, jak nagle ludność się rzuci i zrobi się z Przysmaku hipsteria? No więc aktualnie hipsteria proszona jest by na Przysmak się rzucić i uratować go dla następnych pokoleń. Tak, by jedno z miejsc, które przetrwało wiele - przetrwało też tę pandemię.

Zobacz wideo
Więcej o: