Rogale w listopadzie są jak pączki w lutym. "Wyciągam na specjalne okazje. Np. z okazji niedzieli, poniedziałku, wtorku..."

Z rogalami świętomarcińskimi jest tak, że albo się je kocha, albo nienawidzi. Przynajmniej taki obraz wyłania się z zebranych przeze mnie wypowiedzi, doświadczeń i przemyśleń moich redakcyjnych koleżanek i kolegów. Przy czym szala zdecydowanie przechyla się na stronę "kochania", a ciepłymi uczuciami darzone są nie tylko same rogale, lecz także ich twórcy. "Jako warszawianka chciałabym podziękować wszystkim z Poznania i ogólnie Wielkopolski za rogale" - mówi Agata, która wypiek poznała dopiero w dorosłym życiu, ale "pokochała go miłością wielką".

"Ale jak to nie lubisz?"

Mnie z rogalami świętomarcińskimi nie po drodze. Skusił mnie kiedyś ich piękny wygląd: duże, "napakowane", polane obficie lukrem (tu mnie miały) i obsypane orzeszkami. Po pierwszym kęsie już jednak wiedziałam: to był błąd. Masa makowa nieprzyjemnie mnie zaskoczyła. Nieapetycznie wilgotna, ciężka... Nie dołączyłam więc do grona rogalowych maniaków, choć nie mogę im odmówić tego, że wyglądają bosko.

Ktoś powie: "Bo pewnie nie jadłaś dobrych". Takie słowa usłyszała Asia, jedna z koleżanek z naszej redakcji, z którą rozmawiałam.

Nienawidzę od pierwszego wejrzenia. Mieszkałam w Poznaniu przez sześć lat i sześć lat byłam nimi terroryzowana. "Ale jak to nie lubisz?", "Zjedz chociaż pół", "Bo dobrych nie jadłaś". Nie, nic co jest z rodzynkami, tzw. miękkimi bakaliami i lukrem nie przechodzi mi przez gardło. Gorsze są już tylko bezy

- stwierdza kategorycznie. W obu przypadkach się z nią zgadzam: rogalom i bezom mówimy nie.

Zobacz wideo Masz ochotę na inne rogaliki? Wypróbuj tych serowych z lukrem cytrynowym

Poza nami dwiema jeszcze jedna moja rozmówczyni stwierdziła, że rogali świętomarcińskich nie jada. Tutaj jednak rolę odegrał zupełnie inny czynnik. 

- Wiele lat temu robiłam ciastka z makiem, zostało mi sporo maku w puszce, więc postanowiłam go dojeść - w końcu słodkie. I jak tak jadłam i jadłam, to w pewnym momencie doszłam do wniosku, że wyczerpałam limit i już więcej maku nie zjem. To było 15 lat temu, od tamtego czasu nie jadłam maku - opowiada Wiktoria.

Dla rogali świętomarcińskich są gotowi zrezygnować z diety

To by było na tyle, jeśli chodzi o negatywne głosy. Pozostali o rogalach wypowiadali się niezwykle ciepło, z nostalgią. Do tego stopnia, że czytając ich odpowiedzi, zaczęłam nawet żałować, że mnie rogale świętomarcińskie nie smakują. - UWIELBIAMY!!!! Dla rogala świętomarcińskiego jestem w stanie zrobić wyjątek w mojej diecie cukrzycowej, a mój mąż w swojej diecie od trenera. Kupujemy zawsze, gdy odwiedzamy Poznań. I zawsze w tym samym miejscu, tak mi nakazała ciocia - mówi Gosia.

embed

Rogale z jednej z poznańskich cukierni, fot. redakcja

- Uwielbiam tak, że kupuję, jak tylko zobaczę je na horyzoncie. Przyznaję też, że jestem łatwowierny i często daję się nabrać na rogale "poznańskie", "z białym makiem", "bydgoskie", "Marcina" itp. Zawsze sobie myślę, że to będzie to samo, ale jak zwykle jest zawód. Popełniam też ten grzech, że jak kupuję prawdziwe rogale, to robię to na zapas i zamrażam. I wyciągam na specjalne okazje. Np. z okazji niedzieli, poniedziałku, wtorku, środy... - żartuje Piotr.

Z nazwą to w ogóle ciekawa sprawa, bo wszystko rozbija się o certyfikat. Mogą go uzyskać tylko podmioty  z Poznania i konkretnych powiatów województwa wielkopolskiego. Pozostałe miejsca nie mogą oficjalnie używać nazwy "rogal świętomarciński". Więcej o tym pisaliśmy tutaj:

Jeden z moich rozmówców zwrócił uwagę, że kwestia jest nieco bardziej złożona, ponieważ przepis z certyfikatu jest oparty o składniki słabej jakości, np. margarynę. - Istnieje ruch, który próbuje to zmienić! Ale dopóki to się nie stanie, używane są nazwy podobne, aby sprzedać produkt bardziej wartościowy. Ale też zdarza się, że ktoś chce to wykorzystać i sprzedaje rogala gorszego od tego z certyfikatu - tłumaczy Radosław.

Rogalowi puryści kontra fani sklepowych

Wśród miłośników rogali świętomarcińskich można też zaobserwować wydzielenie się pewnych frakcji. Są tacy, którzy jedzą tylko te kupione w poznańskich cukierniach (i są to nie tylko poznaniacy), a są tacy, którzy bardziej preferują wersję sklepową.

- Kocham miłością wielką, ale nie wiem, jak to jest, że od tych tak jakby tradycyjnych z Poznania, bardziej smakują mi te z dyskontu. Jak są, to biorę na raz trzy - mówi Ola. - Dają radę, przyznaję - zgadza się Maria.

- Z nimi to jak z pączkami - nie ma, że za dużo. I odkąd pewna piekarnia z filią niedaleko mnie opracowała recepturę gluten free, to mogę się nimi znowu zajadać i w ogóle nie przejmuję się, że nie mają chronionej nazwy pochodzenia - dodaje Maciej.

Z drugiej strony mamy rogalowych purystów. Rogal to rogal, musi być z Poznania.

- Ja jestem z Wielkopolski, więc rogal zawsze musi być! Jak mam okazję być w Poznaniu (w tym roku będę!) to lubię popróbować z kilku różnych piekarni i porównać - mówi Patryk.

- Czuję się zobowiązana odpowiedzieć na to pytanie, bo do kwestii jedzenia i mojego rodzinnego miasta podchodzę bardzo poważnie - zaczyna Ania i kontynuuje: Przez wiele lat zwracałam uwagę, żeby zawsze kupować wypieki z certyfikatem, ale odkąd zostałam weganką, nie mam już takiej możliwości, bo nie ma opcji, żeby się trzymać receptury w przypadku roślinnych rogali. Ale nawet jeśli wybieram rogale bez certyfikatu, nie robię tego w Warszawie, gdzie teraz mieszkam, tylko proszę rodziców, żeby mi kupili w Poznaniu. Strasznie denerwują mnie rogale bez certyfikatu sprzedawane poza Wielkopolską.

embed

Rogal z supermarketu, fot. redakcja

Ani wtóruje Wojtek, który czasem z rodziną sam piecze rogale świętomarcińskie w domu. - W Warszawie nie kupuję, bo się nie nadają. Chyba że się trafi sklep, że mają z Poznania. Więc albo pieczemy, albo jadą z Poznania - zaznacza i dodaje: Dużo się pojawia tu haseł, że suche. Jak są suche, to są źle zrobione. Najważniejsze jest ciasto! Posypane muszą być orzechami włoskimi. Fistaszkami to po taniości. I powinno się jeść tylko raz w roku, jak mazurka na Wielkanoc.

Sentymentalnie do rogali podchodzi też Aga, która co prawda nie pochodzi z Poznania, a z Przeźmierowa, ale tradycja jedzenia tych wypieków jest w jej rodzinie silnie zakorzeniona.

Pamiętam, że kiedy byłam dzieckiem, to kolejki po rogale były tak długie, że czasem trzeba było spędzić w nich kilka godzin i nie raz z tatą zdarzyło mi się w nich czekać, choć on miał tedy chyba jakieś chody, bo dostawał te spod lady.

- Nawet mój mąż, rodowity warszawiak, zakochał się w nich od pierwszego wejrzenia. Mogę nie jeść słodyczy przez cały rok, ale dla mnie rogal świętomarciński to jest absolutny must-have. A kiedy odwiedzam rodziców w Poznania, zdarza się, że i w wakacje rogal wjedzie. Próbowałam kilku rogali, które udają te świętomarcińskie w Warszawie, ale obok tych prawdziwych to nawet nie leżały. 

embed

Aga miłością do rogali świętomarcińskich zaraziła męża, fot. redakcja

W rogalowym sporze na szczęście jednak trudno doszukiwać się niepotrzebnej eskalacji czy wrogich spojrzeń (to dobrze, bo 11 listopada i tak mamy ich już, niestety, sporo...). Najlepszym potwierdzeniem niech będą te słowa wypowiedziane przez Agatę:

- Jako warszawianka chciałabym podziękować wszystkim z Poznania i ogólnie Wielkopolski za rogale. Poznałam je dopiero w dorosłym życiu i pokochałam miłością wielką. W Warszawie nie kupuję, ale jak mąż jeździł do Poznania służbowo, to zawsze mi przywoził.

I ogólnie, każda tradycja kulinarna nakazująca jedzenie dobrych rzeczy, jest dobra. Tak po prostu.
Więcej o: