Burgery przetrwały, mleka i sery roślinne już nie. Jednak to jeszcze nie koniec. Przez kilka ostatnich miesięcy Komisja Europejska pracowała nad dokumentem zwanym "Poprawką 171", który całkowicie zakazywałby na opakowaniach produktów wegańskich słów jakkolwiek nawiązujących do mlecznych.
W jej myśl producenci nie mogliby używać określeń takich jak "maślany", "kremowy", a nawet "nie zawiera mleka" czy "roślinna alternatywa dla jogurtu". W zasadzie cokolwiek roślinnego, co zawierałoby jakąkolwiek wzmiankę o mleku (nawet je wykluczającą), byłoby zakazane. Ale to jeszcze nic. Producenci nie mogliby używać nawet opakowań oraz zdjęć własnych produktów na etykietach, które w ogóle przypominałyby te mleczne. Mowa tu o ilustracjach białego płynu (który przecież wygląda jak "zwykłe" mleko), a także kartonach, które mogą kojarzyć się z tymi, w których sprzedaje się mleko odzwierzęce.
Skąd taki pomysł? Odpowiedź wydaje się dość... powierzchowna.
To zaczęło się kilka lat temu, kiedy Unia Europejska wprowadziła zakaz używania słowa "mleko" dla produktów pochodzenia roślinnego. Unijni decydenci uznali, że konsumenci będą wprowadzeni w błąd, bo nie zorientują się, które mleko jest roślinne, a które pochodzi od krowy czy innych zwierząt
- powiedział mi dr Marcin Anaszewicz, prezes Green REV Institute, fundacji, która walczy o przestrzeganie praw człowieka, zwierząt i szacunek do środowiska. Od 2017 roku producenci z branży roślinnej nie mogą już nazywać swoich produktów nazwami tradycyjnie związanymi z produktami mlecznymi. Więcej o tym:
Później powstał pomysł zakazu używania nazw takich jak "roślinny burger" czy "wegańska kiełbaska", bo posłowie w PE uznali, że musimy dbać o konsumentów i konsumentki, musimy ich chronić, bo są wprowadzani w błąd, bo być może kupują coś, czego nie chcą kupić. A tak naprawdę chodziło przecież o interesy lobby mięsnego. Tę poprawkę udało się na szczęście odrzucić
- dodał dr Anaszewicz. Mój rozmówca zaznaczył też, że w powyższym przypadku chodziło o posłów lewicowych, zwracając uwagę na fakt, że poglądy polityczne nie mają znaczenia, jeżeli chodzi o głosowania wspierające obecny model przemysłu mięsnego i mleczarskiego. - Ostatnio posłanka Sylwia Spurek stwierdziła, że w PE funkcjonuje grupa posłów i posłanek, tworzących coś w rodzaju "Meat Party", która jest złożona z członków i członkiń różnych frakcji politycznych. W sprawach dotyczących zmian w rolnictwie najczęściej głosują podobnie bez względu na podziały polityczne i na przykład lewica głosuje tak samo, jak liberałowie i skrajna prawica.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że wspomniani posłowie uważają (całkiem sporą) grupę osób, które odżywiają się "tradycyjnie", za niezbyt rozgarniętą, niepotrafiącą podejmować świadomych decyzji zakupowych. Co ciekawe, problem wydaje się nie dotykać branż konkurencyjnych. Przykład? Niejednokrotnie w sklepach można znaleźć szynkę z indyka czy polędwiczki z kurczaka. Szynka to część tuszy wieprzowej, a polędwiczki - wieprzowej lub wołowej. Dlaczego więc w przemyśle mięsnym dopuszcza się tak mylące informacje, a rynek roślinny linczuje się za coś, co nawet nie podchodzi pod przewinienie? Choć sam problem nazewnictwa wydaje się błahy, to, co za nim stoi, błahe nie jest.
"Jak nie chcą jeść mięsa ani serów, to po co nazywają tak swoje jedzenie?" - pytanie, które z pewnością usłyszało wiele osób, które rozmawiały na temat wegańskich nazw z wujkiem czy babcią o raczej konserwatywnym podejściu. Okazuje się, że różnice obyczajowe, których doświadczamy na co dzień, to tylko czubek góry lodowej. Wygląda bowiem na to, że to, co kładziemy na talerzach, stało się kwestią polityczną. Jak wskazuje mój rozmówca, za zmiany odpowiedzialni są właśnie politycy, którzy działają na korzyść producentów branży mięsnej, mlecznej i jajecznej. Według niego cały czas próbują ograniczać sektor roślinny i nie dopuścić do jego dalszego rozwoju. A ten z każdym rokiem nabiera coraz więcej wiatru w żagle.
Roślinne produkty już całkiem śmiało pojawiają się na półkach wielu sklepów, także mniejszych, osiedlowych. Według zeszłorocznych badań przeprowadzonych przez agencję Nielsen, roczna wartość sprzedaży produktów roślinnych wyniosła 441 mln zł, w tym najwięcej mleka (napoje) roślinne (253 mln zł), dania gotowe typu wegeburgery czy falafele (107 mln zł) oraz pasty kanapkowe (81 mln zł), czytamy na portalu Wiadomości Handlowe. Liczby trudno przyrównywać do ciężkiej artylerii branży mięsnej, mlecznej i jajecznej, ponieważ roślinna jest stosunkowo nową. Wiele jednak mówią procentowe wzrosty sprzedaży wspomnianych produktów, które wynoszą odpowiednio 30,16 i 23 proc.
Zainteresowanie konsumentów jedzeniem roślinnym widać także gołym okiem. - Każdego tygodnia i miesiąca widzimy nowe produkty na półkach - zauważa dr Anaszewicz. - Jeszcze przed pandemią w Warszawie nie było takiego miesiąca, kiedy nie otwierała się kolejna restauracja czy bar wegański. Jest to jeden z najszybciej rozwijających się segmentów rynku spożywczego.
Być może z tych powodów rynek roślinny postrzegany jest przez konkurujące branże jako zagrażający ich interesom. Przynajmniej tak sugeruje prezes Green REV Institute:
Niestety lobbing mięsno-mleczny jest bardzo silny.
O komentarz w tej sprawie poprosiłam przedstawicieli Związku Polskich Przetwórców Mleka. Zwracają uwagę na to, że obecny problem w nazewnictwie produktów roślinnych wynika z już obowiązującego prawa, które ujednolica pojęcie mleka i rezerwuje je wyłącznie do konkretnych wyrobów:
- W październiku 2020 r. Komisja Rolnictwa Parlamentu Europejskiego przegłosowała przyjęcie "Poprawki 171" do rozporządzenia 1308/2013 Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) nr 1308/2013 z dnia 17 grudnia 2013 r., ustanawiającego wspólną organizację rynków produktów rolnych. Celem poprawki było wzmocnienie już istniejącej ochrony nazewnictwa mleczarskiego. [...] Obowiązujące zapisy ww. rozporządzenia określają, czym jest mleko oraz rezerwują nazwy przetworów mlecznych, takich jak np. jogurt, śmietana, masło czy ser, wyłącznie dla produktów uzyskiwanych z mleka.
Przedstawiciele ZPPM zauważają także, że "Poprawka 171" nie odnosi się jedynie do branży roślinnej. Przeciwnie - miałaby dotknąć także przemysł mleczarski:
- Liderzy branży mleczarskiej mają w swojej ofercie również produkty pochodzenia roślinnego, co oznacza, że demonizowane przez niektórych "lobby mleczarskie" wcale nie stoi w opozycji do "lobby wegańskiego". Nasza branża jest bardzo różnorodna i aktywnie szuka nowych sposobów na zaspokojenie oczekiwań klientów, wśród których produkty wegańskie są coraz bardziej popularne.
Wszelkie obawy aktywistów wegańskich i wegetariańskich oraz producentów wyrobów pochodzenia roślinnego [...], jeżeli miałyby się potwierdzić po wprowadzeniu "Poprawki 171", dotyczyłyby zatem również części przemysłu mleczarskiego
- czytamy w komunikacie. Obowiązujące prawo unijne, jakie jest, każdy widzi. Można się nie zgadzać, można z nim walczyć (często skutecznie), ale jest to obecna rzeczywistość. Dr Anaszewicz zwraca uwagę na to, że nazewnictwo produktów roślinnych czy jakichkolwiek innych, nie powinno leżeć w gestii ustawodawców:
To konsumenci mają prawo decydować o tym, co jedzą - nie politycy. Oczywiście politycy mają obowiązek dbać o to, żeby produkty na półkach były bezpieczne i zdrowe. Ale nie są od tego, żeby ustalać, jak produkty mają się nazywać. Argumenty związane z troską o konsumentów są totalnie oderwane od rzeczywistości.
Szukanie winnych w debacie na temat obowiązującego rozporządzenia pozostawiam jednak innym. To, co interesuje mnie, to perspektywa konsumentów. A ci miewają spore problemy z identyfikacją produktów roślinnych, szczególnie jeśli mowa o "świeżakach".
W ostatni wtorek Komisja Europejska podjęła decyzję o odrzuceniu "Poprawki 171". Z pewnością wielu producentów roślinnych, ale też konsumentów odetchnęło z ulgą. Nazewnictwo produktów to bowiem nie tylko kwestia ogromnego wkładu finansowego firm, które muszą zainwestować w nowe opakowania i etykiety (gdzie szczególnie ucierpiałyby małe przedsiębiorstwa), lecz także klarownej informacji dla osób, które te produkty kupują.
Gdy wybieramy produkt z nazwą nawiązującą do czegoś, co już znamy, dostajemy wskazówkę, czego możemy spodziewać się w środku - jakiej konsystencji, smaku i przeznaczenia. Ma to znaczenie szczególnie wtedy, gdy danego towaru nie znamy, gdy zaczynamy z dietą roślinną, gdy chcemy jej spróbować. - Jeśli zakazalibyśmy używania słów "burger", "kiełbaska" czy "parówka", to jak mielibyśmy je nazywać? Paluszki? Rurki? Placki? - pyta mój rozmówca.
Jeśli więc po raz kolejny usłyszymy pytanie postawione w śródtytule, warto rozmówcy wyjaśnić, że to nazewnictwo nie bierze się znikąd. Czy naprawdę trzeba tę identyfikację utrudniać? Absurdalna żonglerka nazwami wydaje się wprowadzać więcej zamieszania, niż jest tego warta. A może by tak przestać zaglądać sobie w talerze? Tak tylko gdybam...