Restauracjom brakuje pracowników. "Na kucharza zgłaszają się osoby, które nie potrafią ugotować zupy"

Choć najgorszy pandemiczny okres mamy już prawdopodobnie za sobą, branża gastronomiczna wciąż boryka się z problemami. Właściciele restauracji opowiedzieli łódzkiej Gazecie Wyborczej, jak trudno jest znaleźć pracowników. "Kelnerom oferujemy 30 zł netto za godzinę, ale zgłaszają się do nas osoby, które nazywamy "napędami do tac", a nie kelnerami, bo nie zasługują na to miano" - mówi pan Sebastian, który jest właścicielem restauracji i sali weselnej.

Więcej treści kulinarnych znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl.

Okres wiosenno-letni to intensywny czas w branży gastronomicznej. Trwają komunie, rozkręca się sezon ślubny, a restauracje otwierają ogródki piwne. W związku z tym, że jest ciepło i słonecznie, ludzie chętniej wychodzą do lokali. Właściciele szukają więc pracowników, ale, jak twierdzą, łatwo nie jest.

Zobacz wideo Wersow o pracy kelnerki. 300 zł napiwku? Była też wtopa

Nie potrafią zrobić zupy, są "napędami do tac"

Pandemia sprawiła, że wiele osób pracujących do tej pory w gastronomii zrezygnowało i przebranżowiło się. Choć spora część lokali wróciła do dawnej działalności, to nadal wiele miejsc stara się zapełnić powstałe przez pandemię luki. Pan Sebastian, właściciel restauracji oraz sali weselnej, z którym rozmawiała łódzka "Gazeta Wyborcza", mówi, że doświadczeni kelnerzy odeszli, zaś młode osoby nie garną się do pracy. Mężczyzna szuka pracowników, bo rotacja w jego działce gastronomicznej jest duża, a rąk do pracy brakuje. 

Kelnerom oferujemy 30 zł netto za godzinę pracy, ale zgłaszają się do nas osoby, które nazywamy "napędami do tac", a nie kelnerami, bo nie zasługują na to miano.

Przy czym brak umiejętności to jedno, bo przecież zawsze można się wyszkolić. Restaurator dodaje jednak, że młode osoby po prostu nie chcą się uczyć. Łatwo nie ma również pan Piotr, który szuka pomocnika kucharza do swojej restauracji. Jest gotowy zapłacić 5 tysięcy złotych netto. Ponadto oferuje wolne niedziele i co drugą wolną sobotę. Lawiny chętnych jednak nie ma. Jego zdaniem to dlatego, że ludzie są teraz nieodpowiedzialni.

Nie wiem, skąd się biorą: na stanowisko kucharza zgłaszają się np. osoby, które nie potrafią ugotować zupy. Starsze roczniki wyginęły, a młodzi się nie nadają, nie chce im się pracować

- uważa.

Inna osoba, właściciel restauracji na Widzewie w Łodzi, mówi, że jest w kontakcie z kolegami z branży. Z jego wiedzy wynika, że cała gastronomia zmaga się z podobnymi trudnościami.

"Mordęga, pierwszy dzień wolny spędzałam pod kołdrą"

Wyborcza rozmawiała również z osobami, które kiedyś pracowały jako kelnerzy czy kelnerki. Zgodnie przyznają, że to bardzo trudna i męcząca praca. Pracuje się długo, spotyka różnych klientów i to najczęściej właśnie kelner czy kelnerka są pierwszymi adresatami niezadowolenia gości.

W jednej restauracji grafik był tak ułożony, że jednego dnia pracowało się po 12 godzin, a następny był wolny. Czasem następowały dwa dni pracy po sobie i dwa wolne. To była mordęga, pierwszy wolny dzień spędzałam pod kołdrą, bo nie miałam siły.

Gastronomia musi więc poradzić sobie ze sporym problemem. Wiele osób odeszło, a nowi pracownicy mają wysokie oczekiwania. Nie zawsze łatwo jest je spełnić, szczególnie w obecnych czasach, gdy inflacja jest wysoka i wszystko drożeje. Jak podaje serwisy money.pl, restauracje nadal nie odbiły się po pandemicznych stratach, kiedy z powodu lockdownów musiały się zamknąć i serwować dania tylko na wynos (a czasem i to nie było możliwe). Teraz muszą dodatkowo zmagać się z wciąż rosnącymi kosztami energii oraz produktów żywnościowych. Przez to ich długi wynoszą obecnie 630 mln zł i wzrosły rok do roku o 5,5 proc.

Źródło: lodz.wyborcza.pl, money.pl

Więcej o:
Copyright © Agora SA