Różnicę pokoleniową bez problemu można zauważyć na przykładnie upodobań jedzeniowych. To, co nam wydaje się dziś nie do przyjęcia na talerzu, dla naszych rodziców i dziadków bywało prawdziwym rarytasem. Wynika to oczywiście z tego, że dawniej sklepowe półki nie uginały się pod ciężarem smakołyków, a gdy ktoś miał ochotę na deser, trzeba go było przygotować. Nie zawsze trzeba było piec ciasta lub ciasteczka. Były prostsze sposoby, gdy przychodziła coś słodkiego.
"Mój dziadek zmarł w 2005 roku w wieku 90 lat, ale doskonale pamiętam, że gdy miał ochotę na coś słodkiego, nożem rozgniatał takie białe landrynki i dodawał je do gorącego mleka z czerstwą bułką. Mnie się robiło niedobrze, a on to uwielbiał" - wspomina w rozmowie z redakcją Haps Martyna. "Kiedy jechaliśmy do dziadków, w formie deseru dostawaliśmy kubek z żółtkiem i cukrem. Trzeba sobie było ten deser ukręcić" - mówi Dominika, której dziadkowie mieszkali na wsi w województwie mazowieckim. "Uwielbiałam kogel-mogel i jak niedawno zaproponowałam go moim wnukom, uciekły w popłochu" - śmieje się.
Patrycja z kolei nigdy nie zapomni swojego zaskoczenia na widok kompotu od babci. "Kiedyś wyszła na werandę i zawołała: Kto chce kompot?! Wszyscy się zbiegliśmy, bo było gorąco i chciało nam się pić. Babcia dała nam po szklance wody i do niej dodała łyżeczkę dżemu. Pomieszajcie sobie - powiedziała". Patrycja do dziś pamięta smak mętnej wody z dżemem - nie przypadł jej do gustu.
"Mój dziadek ze strony mamy często na śniadanie jadał bułkę lub kromkę chleba rozmoczoną w gorącym mleku. Mówił, że to najlepsza zupa mleczna świata. Dosypywał do tego trochę cukru i zjadał ze smakiem. Spróbowałem razem czy dwa, ale dla mnie to było nie do przejścia - śmieje się Tomek. "Z kolei babcia ze strony taty, gdy marudziliśmy, że chcemy coś słodkiego, dawała nam chleb posmarowany masłem i posypany cukrem. To z kolei bardzo lubiłem" - dodaje Tomek.
"W czasie świniobicia u dziadków na wsi w Szulborzych-Kotach zawsze było dużo pracy i często ganiałem z rodzeństwem głodny, bo nie było komu zrobić nam na czas jedzenia. Jakoś sobie radziliśmy, ktoś znalazł jakieś owoce, kawałek chleba etc. "A kiedy w końcu przychodził czas posiłku, to była prawdziwa uczta dla wszystkich" - wspomina Bartek (nazwisko do wiadomości redakcji). "Babcia robiła jajecznicę ze świeżym móżdżkiem. To było najlepsze, co jadłem w życiu. Ale może też dlatego, że dostawałem swoją porcję, gdy byłem już porządnie głodny, po całym dniu latania po podwórzu i polach" - śmieje się. "Kiedy opowiadam o tym dziś dzieciom, już nie takim małym, widzę na ich twarzach grymas obrzydzenia" - dodaje z rozbawieniem.