Więcej ciekawych przepisów znajdziesz na naszej stronie głównej Gazeta.pl
Przygotowania do świąt to dla mnie czas odprężenia i relaksu. Niektórym wydaje się to dziwne, że cały rok czekam na - ich zdaniem - "świąteczną nerwówkę". Po prostu uwielbiam gotować dla moich najbliższych i sprawia mi to radość, mimo że czasem bywam naprawdę zmęczona. Właśnie, żeby nie przemęczać się zanadto, czasami pozwalam sobie pójść na łatwiznę. Jednak nie ma mowy o pójściu na łatwiznę, kiedy robię swój schab dziesięciominutowy. Dlaczego nie ma tutaj opcji, żeby pójść na łatwiznę? Bo łatwiej się już nie da.
Od razu wyjaśnię jedną kwestię, która dla niektórych może być myląca - schabu dziesięciominutowego nie robi się w dziesięć minut. Czasami potrzeba całego dnia, a nawet dwóch. Więc skąd ta nazwa? Chodzi o sposób obróbki, a dokładniej - gotowania. Schab powinien gotować się dwa razy po pięć minut. Pięć i pięć daje dziesięć i stąd jego chwytliwa nazwa. Jak zatem zabrać się za najlepszy schab do obiadu i na kanapki? Zacznijmy od początku.
Jaki jest kolejny krok? Oczywiście trzeba znaleźć odpowiednio duży garnek. Ja sporo się go naszukałam, ponieważ zazwyczaj korzystamy albo z dużo mniejszych, albo z całkiem dużych garnków. Kiedy już udało mi się znaleźć "schabowy garnek", zajęłam się zalewą vel marynatą. Wlałam 3 litry zimnej wody i dodałam sól - pięć płaskich łyżek. Niektórym wydaje się, że to dużo - spokojnie, słony smak nie przeniknie do mięsa, jedynie sprawi, że będzie smaczniejsze i bardziej "zwarte". Wymieszałam, by sól chociaż trochę się rozpuściła, następnie dodałam resztę przypraw, majonez i musztardę. Dokładnie wymieszałam, ale majonez nie rozpuścił się dokładnie - nie przeszkadzało mi to.
Do zimnej marynaty włożyłam schab i zadbałam o to, by płyn w całości przykrywał mięso. Następnie włączyłam palnik na niewielką moc i dałam mu czas. Całość powoli nabierała temperatury, a kiedy zauważyłam, że zaczyna wrzeć, włączyłam minutnik na 5 minut. Kiedy ten czas upłynął, wyłączyłam palnik i cierpliwie czekałam, aż całość zupełnie wystygnie. Nie wynosiłam garnka na balkon - wiedziałam, że pośpiech jest złym doradcą, a w tym przepisie wręcz fatalnym. Musiałam poczekać 8 godzin, zanim zalewa i mięso były już chłodne.
Kiedy w końcu doczekałam się zimnego garnka, mogłam ponownie zagotować schab. Włączyłam palnik na niewielką moc i cierpliwie czekałam, aż całość zawrze. Kiedy to się stało - znów odczekałam pięć minut, by schab intensywnie się gotował, po czym wyłączyłam palnik, garnek przykryłam pokrywką i poszłam spać - dochodziła północ.
Następnego dnia rano, garnek wciąż jeszcze nie był całkowicie chłodny, dlatego dałam mu jeszcze dwie godziny i w końcu mogłam wyjąć mięso. Wyglądało naprawdę zachęcająco, ale jego wygląd to nic w porównaniu z zapachem - tego aromatu nie da się opisać. Czosnek, majeranek i jałowiec - ten zapach unosił się w całej kuchni jeszcze przez dobrych kilka godzin. Od razu pokroiłam mięso i nawet chleb był mi niepotrzebny - tak soczystego mięsa nie ma w żadnym sklepie i żaden pieczony schab mu nie dorówna.
Wywar, w którym gotował się schab, jest bardzo intensywny - dość słony i mocno czosnkowy. Jednak nie pozwoliłabym sobie na takie marnotrawstwo, jakim byłoby wylanie tej esencji. Gotowy wywar albo wekuję, albo mrożę - wówczas zawsze pod ręką mam gotową bazę do zup lub sosów. Wystarczy, że doleję trochę bulionu, dorzucę kiełbasę, jajka i trochę żuru i mam obiad na dwa dni.