"Łoj kochana, to nie to, co teraz! Kiedyś się robiło z tego, co było, nikt nie dowoził do domów, nikt nie wynajmował kucharki. Najważniejsze to było tłusto i gęsto - często na drugi dzień szło się w pole lub do fabryki, a po gorzale mogło być ciężko"
- opowiada pani Zosia, której lata młodości przypadają na schyłek lat sześćdziesiątych. Prawda jest taka, że ludzie zawsze imprezowali. Babcie, czy mamy mogą wciskać kit, że było inaczej i wiedli życie skromne i pozbawione rozrywek, ale wystarczy otworzyć stary album ze zdjęciami i na pewno zobaczymy dziadków lub rodziców na czarno-białych fotografiach pozujących z uśmiechem, kieliszkiem w dłoni przy zastawionym stole. I właśnie na tym, co było na stole, się skupimy.
Na samym wstępie zaznaczę - wszystkie potrawy, które opiszę, doskonale znam. I co więcej - uwielbiam je, co dziwi moich rówieśników, bo nie każda osoba przed trzydziestką zna smak żołądków w galarecie, a na widok flaków mają odruch wymiotny. Myślę, że zupełnie niesłusznie te przepisy popadają w zapomnienie, a jakiś czas temu miałam okazję porozmawiać z dwiema starszymi paniami, które nie ukrywają - chodziły na prywatki w PRL-u i do dziś wspominają je z rozrzewnieniem.
No przecież wszystkiego brakowało, ale jak ktoś był sprytny lub miał znajomości, to miał, a to wieprzowinę, a to wołowinę i się robiło z tego co się dostało. Ale jajka były zawsze, flaczki też, a przyprawy się dostawało spod lady. Mama dla sklepowej szyła ubrania i przez to zawsze coś nam dawała.
- Mówi pani Tereska, babcia mojej przyjaciółki.
W czasach (słusznie minionych) komuny królowało - na tamten czas jedzenie proste, ale kto zna, ten wie, jak długo i niedrogo robi się dobre flaki. I to właśnie flaki lub rosół uchodzą za sztandarowe pierwsze dania polskich imprez do tej pory, nie ważne, czy mówimy o prywatkach, czy też chrzcinach, imieninach, czy weselach. Jak nie ma flaków, to co drugi stryjek wymownie zakręci wąsem. A przecież flaczki są pycha - sama często je gotuję i zajadam, aż miło, ale muszą mieć dużo imbiru i gałki.
Mówiąc o prywatkach w PRL-u, nie sposób nie wspomnieć o jej wysokości galarecie. Zimne nóżki, bądź też meduza - z lornetą lub bez to był niemal obowiązek na stole podczas imprez kilkadziesiąt lat temu. Mnóstwo osób nawet nie chce jej powąchać, a nie ma nic lepszego niż galareta z nóżek i golonek z mnóstwem czosnku oraz sowicie skropiona ulubionym kwasem - cytryną, octem lub sokiem z cytryny. Takiej ilości kolagenu nie zapewni żaden krem, a ja jestem wdzięczna mojej mamie, że nauczyła mnie robić najlepszą galaretę na świecie.
Skoro już przy galarecie jesteśmy. Do galarety wkładało się nie tylko nóżki wieprzowe. Babcia narzeczonego na każdą prywatkę robiła żołądki w galarecie albo ozorki. Muszę przyznać, że odkąd jesteśmy razem, babcia robi je tylko dla mnie, bo nikt inny nie chce ich ruszyć. To mięso delikatne, pełne smaku i już nie mogę się doczekać kolejnych świąt w nadziei, że babcia zrobi żołądki. Są zdrowe, mięciutkie i mają mnóstwo żelaza.
Ozorki były także podawane w inny sposób. Sama nie wiem, czy lepsze są takie w galarecie, czy te w sosie chrzanowym.
Córciu, jak mam ozór, to zrobię, co tylko chcesz, ale gdzie ja teraz go dostanę? Muszę wujka prosić o zakupy, a on może kupić tylko w mieście. Teraz nie mogę tego w mięsnym kupić. O dobry salceson też trudno, a świńskiego łba też się na wsi nie dostanie
Babcia wspomina także, że jak żył jej mąż i zapraszał do siebie przyjaciół, to ozorki w sosie z chrzanu, pieprzu i śmietany były hitem. Dzień przed prywatką babcia nie spała do późna, bo robiła ozorki (a ozorki przecież gotuje się bardzo długo) jeszcze z dzieckiem na rękach. Ale wspomina także bardzo przyjemne chwile, mnóstwo śmiechu i śpiewów.
Mieszałam bigos z Basią na ręku, pamiętam, że wtedy dodałam za dużo pieprzu i piliśmy wodę ze studni. Stryj Józek donosił w musztardówkach, bo od wiadra odpadło ucho
Nie wolno zapomnieć o przekąskach. Królowały jajka w majonezie, w sosie musztardowym, po tatarsku. A jak doskonale wiemy, Porządny Polak nie pogardzi śledzikiem, ogóreczkiem i grzybkiem. Nie zapominajmy także o wędlinach i pasztetach. Moja babcia wspominała, że na każdych imieninach nie mogło zabraknąć czarnego salcesonu (fanką nie jestem) i kaszanki (fanką jestem). W późniejszym PRL-u kruszyły się krakersy, paluszki solone i twarde pierniki. A co było do picia? O napojach wysokoprocentowych może nie rozmawiajmy - w tamtych czasach nie było z tym żadnego problemu. Do obiadu piło się kompoty, gorzką herbatę wątpliwej jakości lub kawę zbożową. Jak ktoś miał tak zwanego farta, na stole stawiał oranżadę, a jak ktoś miał dojście - polokoktę.
Niewielu millenialsów zna i lubi taką kuchnię i potrawy z tego czasu, a pokolenie Z na pewno w większości nie zna smaku ozorków w sosie. Czy szkoda? Z mojego punktu widzenia trochę tak, lecz prawda jest taka, że czasy się zmieniają i smaki także się zmieniają. Ja takie potrawy uwielbiam i bardzo cieszę się z tego, że moja rodzina ciągle gotuje takie dania, jak w latach siedemdziesiątych lub osiemdziesiątych. Wyjątkiem jest moja mama. Do tej pory nie może patrzeć na ozorki, a jajka w majonezie stają jej w gardle. Flaki gotuje pyszne, owszem, ale sama ich nie je - nie lubi i już. Ale jak w moim rodzinnym domu jest prywatka lub inna impreza, flaki pojawiają się obowiązkowo.
Nieco inaczej ma się rzecz w rodzinie mojego narzeczonego. Tam jest pół na pół. Flaczki są obowiązkowo, galareta przepyszna także wjeżdża na stół z namaszczeniem niemal takim samym, jak tort na wesele. Ozorki i żołądki - już wspominałam. No i oczywiście sałatka jarzynowa - dużo marchewki i dużo groszku, jest najlepsza na świecie. Nie brakuje także "nowszych" rzeczy do jedzenia - sałatka z chipsami, roladki z tortilli i koktajl z soku pomidorowego z tabasco. Jednak ozorki wygrywają.